1 marca 1980 roku zaokrętowaliśmy się w Gdyni na kontenerowcu Polskich Linii Oceanicznych MS Generał
Kalinowski. Po dwóch dniach, 3 marca, odpłynęliśmy od Nabrzeża Francuskiego, a w nocy tego
samego dnia po wpłynięciu do Kanału Kilońskiego byliśmy już pewni, że jesteśmy poza zasięgiem UB
i złośliwych celników z gdyńskiego Dworca Morskiego.
Ja, mając wówczas 30 lat, moja żona i 9-letni syn byliśmy przedostatnimi członkami rodzin Tubis, Jankun i Cieplicki opuszczającymi Polskę. Nasze rodziny od 1945 roku były ciągle w drodze, przerywanej przeciwnościami losu i historii.
Do morskiej granicy
W 1945 roku Rosjanie zajmujący część domu dziadka Tubisa, w podzięce za gościnę podlewaną trunkami poradzili wujom, by ci zabrali dziadka i uciekali z Ostrowca pod Wilnem do Polski. Gdyby w Ostrowcu pojawiło się NKWD, to dziadek kułak zostałby niechybnie zesłany na Sybir.
Mieszkańcom wsi niełatwo było zdobyć papiery repatriacyjne do Polski. Rodzina początkowo ukrywała się w Żytomierzu. Tam poznali Zofię Strój, wychowanicę państwa Reszke (kapelmistrz Reszke był w wileńskiej komisji repatriacyjnej). Zofia, przyszła żona Mietka Tubisa, pomogła wujom zdobyć papiery, a Benjamin Wittenberg, który ukrywał się u dziadka w czasie okupacji niemieckiej, załatwił im miejsca w wagonach.
Wszyscy dotarli do Łodzi. Tam ich znajomi pochodzenia żydowskiego wybrali kierunek na Berlin
i USA, a dziadek z synami pojechał do Gdańska. Gdańsk wybrali dlatego,
by na wszelki wypadek być blisko morskiej granicy, bo jak życie w nowej Polsce się nie
sprawdzi, to trzeba jechać dalej.
Łącznik z Ameryką
Lata 1945-1953 to Eldorado dla ludzi przedsiębiorczych, ale w 1953 roku wujek Mietek zostaje aresztowany za obrazę Stalina. Dalsze lata i początek lat 60-tych to niszczenie prywatnej inicjatywy. Zostaje tylko możliwość przejścia na kiepsko płatną państwową posadę, podjęcie działalności na czarnym rynku, grożącej więzieniem lub emigracja.
Stanisław Tubis o zaproszenie do USA prosi kolegę Benjamina Wittenberga. W 1960 roku emigruje – płynie M/S „Batorym” w poszukiwaniu nowego miejsca dla rodziny. 40-letni kawaler, który w Polsce miał restaurację, małe zakłady rzemieślnicze, firmy przewozowe, zachodnie samochody i pieniądze na hulaszcze życie, znalazł się w Connecticut, gdzie mieszkało jego kilku kolegów z wileńskiej partyzantki i jeden wuj z wczesnej emigracji, który nie chciał Stanisławowi wysłać zaproszenia. Pierwszy rok był przygnębiający jak wspominał – Stanisław nie był przyzwyczajony do samotności i pustki, a honor nie pozwalał mu się przyznać, że np. święta spędzi sam. Mimo trudności szybko się asymiluje, uczy języka, by po pięciu latach dostać obywatelstwo i sprowadzić resztę rodzeństwa z rodzinami.
W 1963 Stanisław zaprasza do Stanów braci i szwagrów, by ci sobie dorobili. Pracują
za kiepskie stawki na żydowskich farmach.W 1967 roku załatwia im lepiej płatne prace i namawia
do emigracji na stałe. Mój ojciec boi się, że gdyby teraz emigrował, to mnie wezmą
w Stanach do wojska i poślą na front do Wietnamu. Rodzina brata Edka woli wydawać
dolary w Polsce! Brat Stanisława, Mieczysław, w wieku 50 lat z żoną i dziećmi w wieku
15 i 13 lat w końcu emigruje do USA w 1968 roku. Gdy w Gdyni cała czwórka zaloguje
się na M/S „Batorym”, celnicy powiedzą Mietkowi, że on już powinien wracać z USA, a nie tam
wywozić rodzinę. Jak pokaże czas, synowie wuja tutaj skończą studia i obejmą poważne stanowiska.
Krótkie odwiedziny
W 1970 roku byłem na studiach na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika, moja siostra kończyła ogólniak, powstają sklepy komercyjne, choć doskwierają braki towarów, a oszczędności kurczą się. W 1972 roku rodzice z siostra dostają paszport i wizę – emigrują do Stanów z puli wiz imigracyjnych w celu łączenia rodzin. Ja miałem już swoją rodzinę, więc nie moglem na ten rodzaj wizy załapać. Rodzice i siostra w pożegnalnym uścisku na stopniach schodów Dworca Morskiego zapewniali mnie, że zrobią wszystko, by nas ściągnąć do USA.
W 1974 roku dostaję zaproszenie do odwiedzenia rodziny w Stanach. Mój syn miał wtedy dwa lata. Po wielu wyprawach do biura paszportowego na ulicy Piwnej udaje mi się zdobyć paszport. Czekając na wizę w ambasadzie amerykańskiej widzę na ścianie plakat z ofertą linii lotniczych, która jest nawet tańsza niż rejs na M/S „Batorym”. Tuż przed wyjazdem okazuje się, że mój kuzyn też otrzymał wizę do USA. Lecimy razem, w Nowym Jorku z lotniska odbiera nas drugi kuzyn. Ameryka mnie nie zaskakuje, ponieważ wcześniej byłem w Anglii, Francji, RFN i innych sąsiednich państwach.
Przez rok pracuję w piekarni w USA i staram się załatwić zezwolenie na przyjazd żony
i dziecka. Adwokat za 1000 dolarów załatwia mi kartę pracy i proponuje, by żona
przyjechała upomnieć się o alimenty w amerykańskich sądach, a dziecko później sprowadzimy przez
PCK (polskie władze musiały mieć zawsze zakładnika). Żona nie zgadza się na takie warunki. Słyszę porady
typu: „Nie wysyłaj pieniędzy, a przyjedzie”, ale ja nie chciałem ryzykować utraty syna.
„Batory” już nie ten sam
Moi rodzice chcą odwlec mój powrót do Polski mówiąc, że nie ma biletów na statek, a lada
dzień w Ameryce miał się odbyć ślub mojej siostry. Nie po to jednak płacili
za wieloletnie korepetycje angielskiego, bym sam nie załatwił sobie biletu.
Przyleciałem
do USA samolotem, ale w drogę powrotna kupiłem bilet na MS Batory, by sprawdzić
te opowieści ojca i wujów o luksusie podróży, a przy okazji zabrać więcej upominków
dla rodziny w Polsce. Do Montrealu autobus z New Britain dotarł wczesnym rankiem. Kabinę mam
wewnętrzną, dwuosobową, ja śpię na piętrowej koi, a współpasażer przedstawia mi się ściągając
treskę z głowy i mówiąc: „Rano możesz zobaczyć mnie łysego, ale to jestem wciąż ja, tylko
kupiłem sobie trochę włosów”.
Płyniemy sobie rzeką Świętego Wawrzyńca, śniadanie było serwowane przy 10-osobowym stole. Jeden z pasażerów zamawia po kieliszku dla wszystkich. Następny posiłek z tym samym towarzystwem i jest rewanż. Na szczęście zgodziliśmy się tylko na jedną kolejkę. Karty menu były pięknie wydane, a opisy potraw światowe, ale zazwyczaj była to znana potrawa, tylko pod inną, bardziej tajemniczą nazwą. Sam mam chorobę morską, więc niewiele mogłem korzystać z oficjalnej kuchni, musiałem zamawiać prywatne dostawy u stewardów kajutowych za dodatkową opłatą – kawałek kabanosa i pieczywo. Na statku była atmosfera powrotu typu „stać nas na najlepsze bary, jakie w kraju prowadzi Orbis”.
czytaj dalej...
W tym rejsie była tylko połowa dopuszczalnej ilości pasażerów, barmani wspominali czasy, gdy do domu wracali górale – wtedy się działo! Sam pamiętam powroty ojca „Batorym” w 1964 roku, gdy z ładowni dźwigi wyciągały Cadillaki, a osoba z burty krzyczała do stojących na kei: „Mama, to moja fura i wszyscy się do niej zmieścimy!”. Pasażerowie byli w rozterce czy dobrze zrobili wracając do kraju, każdy przestrzegał każdego przed niewypowiadaniem prawdziwych myśli.
Na pokładzie nie było mężatek, same młode panny, a starsze kobiety podawały się za wdowy i rozwódki. Było też trochę „małżeństw chicagowskich”, które rzewnie się rozstawały na redzie w Gdyni wymieniając kartki z numerami telefonów. Mężczyźni przeważnie te kartki wyrzucali do kosza na śmieci.
Cumując przy brzegu przy Dworcu Morskim zauważyłem, że część z witających machała na przywitanie normalnie ręką, ale część jakby groziła przypływającym pięścią. Stojąc na redzie zastanawiałem się, czy żona już wstała, by mnie przywitać. Jako pierwszy wyrwałem się do odprawy celnej, wybebeszyli z toreb wszystko, ale za poradą ojca miałem plastykowe worki na śmieci, by ten bałagan spakować i dowieźć do domu.
Po powrocie z USA jakie było zdziwienie w pracy, że wróciłem z Zachodu! W 1969
wróciłem z Anglii i też było zdziwienie w akademiku.
Proces wizowy
Wróciłem na dawne stanowisko i czekałem na zaproszenie siostry, która ubiegała się o obywatelstwo amerykańskie, by mnie sponsorować. Jako pracownik portu gdańskiego często myślałem o sposobach ucieczki z kraju, ale oszczędności amerykańskie pozwalały nam utrzymać dobry standard życia. W 1978 roku złożyliśmy papiery emigracyjne do USA. By uzyskać paszport musieliśmy zdać mieszkanie kwaterunkowe, zlikwidować książeczki mieszkaniowe, zwolnić się z pracy!
Zwolnienie mieszkania polegało na zaproszeniu urzędników dzielnicy na kawę i zwrócenie się do nich z prośbą o podpis na wniosku paszportowym. Po złożeniu wniosku paszportowego następowała wizyta dwóch urzędników służb. W moim wypadku przyszli do mojego ogrodu na zapleczu domu, gdzie leżałem na hamaku z piwem w reku. Zapytali czy emigruję do Niemiec, a gdy odpowiedziałem, że do USA, to powiedzieli, że mam szczęście. Poszliśmy do domu i jeden z nich przedstawił się jako kierownik wydziału lokalowego chcącego już teraz przejąć mieszkanie, a drugi jako służby specjalne. Obydwaj byli dobrze wypici. Kierownik urzędu lokalowego poradził mi, bym oddał jeden pokój na bagaże przyszłej lokatorce, a drugi pytał się, czy nie chcę pracować dla nich będąc na emigracji i przy okazji sprzedać mu za grosze jedną z szabli rosyjskich wiszących na ścianie. Powiedziałem im, że przyszły lokator może złożyć swoje rzeczy w piwnicy, a szpiegiem nie zostanę, bo boję się choroby zawodowej, paraliżu lub alkoholizmu!
Mamy więc paszporty, ale na wizę musimy czekać, bo Stany wyczerpały pulę wiz przyjmując Wietnamczyków pomagających Amerykanom na froncie wietnamskim. Dostajemy list z nakazem eksmisji. Z tym listem idziemy do działu skarg i wniosków komitetu partii mówiąc, że pijany kierownik wydziału chce w naszym mieszkaniu umieścić prostytutkę. Moja żona na oświadczenie mającej się do nas wprowadzić kobiety, że Stasiu pracujący w UB załatwił jej ten przydział, a Edek z dyrekcji też jej pomoże, nazwała tę kobietę k…ą. Ja twierdziłem, że ubek chce wyłudzić część moich zbiorów broni białej.
Kobieta, która przyjmowała nas w Domu Partii, wykonała kilka telefonów i zapewniła, że osoby
nas odwiedzające nie były pracownikami urzędów, na które się powoływały i że mamy iść
do wydziału kwaterunku, by wyjaśnić sprawę. Kierownik kwaterunku zapytał tylko kto nam pozwolił
mieszkać w naszym mieszkaniu do czasu wyjazdu. Na odzew żony, że „urzędnik lepszy niż
pan” powiedział tylko, że służby bezpieczeństwa będą nas obserwować.
Operacja-emigracja
Na wizę czekamy już prawie rok czasu, w tym czasie wracam do pracy na prace zlecone. Na statki wchodzę z przepustką dołączoną do paszportu na wszystkie kraje świata. Na polskich statkach budzi to zdziwienie, że jeszcze jestem w kraju.
W 1980 roku mamy wizy, załatwiam celników, by opieczętowali mój dobytek w domu przed przesłaniem go do magazynów portowych. Mam prawo wywieźć obrazy z zezwoleniem konserwatorskim, kolekcje znaczków pocztowych do wartości wyceny warszawskiego eksperta, kołdrę puchową o odpowiedniej wadze.
Stojąc w kolejce załatwiam konto dewizowe, bo tylko z takiego konta mogę wybrać dolary na czas podroży. Umawiam się z kierowcą taksówki bagażowej na dzień odprawy celnej, ale jak kierowca zobaczył dwóch celników w domu, to mi powiedział, że przyjedzie następnego dnia, bo oni tak szybko z tego mieszkania nie wyjdą. Celnicy przyszli pieczętować bagaże rano, a tym samym zapytałem się czy zjedzą śniadanie i wypiją po kielichu. Na służbie im pić nie wolno, ale w ramach gościnności to czemu nie. Zabrakło mi wódki i szynki tego dnia, a każdemu celnikowi dałem jeszcze po 500 złotych.
Zawiozłem następnego dnia skrzynie do magazynu portowego, magazynier pyta się jaką wagę mają mieć, na co ja, że tyle ile ważą, bo myślałem, że tak jak na M/S „Batorym” towar pasażera nie podlega opłatom. W biurze PLO każą mi zapłacić za bagaż – jestem bez grosza, pożyczam od teściowej 3000 złotych na kantynę na statku. Przy odprawie celnej na Dworcu Morskim biorą mnie na rewizję osobistą i mówią, że nie mogę mieć przy wyjeździe pieniędzy polskich. Jestem zdenerwowany, mówię do będącej przy odprawie teściowej: „Masz te pieniądze!”, a ona odpowiada, że weźmie tę resztę złotówek, ale za moje chamstwo podziękuje.
Po 17 dniach dopłynęliśmy do Newarku w stanie New Jersey. Statek był opóźniony o trzy dni, więc siostra musiała wynajętą ciężarówką przyjechać powtórnie z Connecticut. Opóźnienie było spowodowane tym, że załoga remontowała maszynę w ten sposób, by wrócić do Polski na święta wielkanocne. Jesteśmy przy nabrzeżu portu New Jersey i widzę, że nasze bagaże zostają wyładowane do magazynu portowego. Idę tam z zapytaniem, czy już mogę odebrać bagaż. Celnik mówi, że jak dostarczę dokumenty, to będę mógł wszystko odebrać. Agent PLO mówi, że już kończy pracę, więc nie może mi ich wydać, chyba że opłacę jego nadgodziny.
Wieczorem dojechaliśmy do domu moich rodziców. Następnego dnia syn poszedł do parafialnej szkoły podstawowej przy kościele św. Stanisława. Wujek żyjący w Ameryce od 1920 roku zaprowadził nas do zakładu, gdzie przyjmowali do pracy szwaczki. Poszedłem jako ewentualny tłumacz żony, która znała szkolny angielski. Dostała posadę krawcowej, a mnie zatrudnili na stanowisku magazyniera. Pracowaliśmy tam z miesiąc, do czasu gdy nie przyjęto nas do lepiej płacących firm. Żona dostała posadę kontrolera jakości w firmie produkującej układy scalone, ja zostałem szlifierzem-polernikiem w firmie broni.
Mając pracę wynajęliśmy mieszkanie na zapleczu Polskiego Biura Podroży, tuż obok polskiej szkoły, do której uczęszczał nas syn. Mieszkaliśmy tam trzy lata, to znaczy do momentu aż biuro podróży i dom nie zostały sprzedane, a nowy właściciel nie podniósł trzykrotnie naszego czynszu. Nie zgodziliśmy się na podwyżkę i kupiliśmy własny dwurodzinny dom.
Było trochę kłopotów z zakupem, bo nie mieliśmy historii kredytowej, a oszczędności lokowałem w funduszach inwestycyjnych, bo płaciły większy odsetek niż banki. Pytałem się kolegi Anglika, z którym pracowałem, czy gdybym miał dom kupiony za gotówkę, samochód za gotówkę, to czy dostałbym kredyt. Odpowiedział mi, że jak kupowałem wszystko za gotówkę, to znaczy że nikt mi nie wierzy i tym samym bank tak samo myśli! Zrozumiałem jak działa kapitalizm i system bankowy.
Z okien domu widziałem wielorodzinny dom wujka, a i siostra kupiła tak samo duży dom przy sąsiedniej ulicy. Sami tam nie zamieszkali, bo trafili na dobrą okazję zakupu domu jednorodzinnego w sąsiednim, lepszym mieście. W domu przez nich kupionym zamieszkali: na jednej podłodze nasi rodzice, na drugiej teściowie, a trzeciej polskie małżeństwo.
Był to taki nasz krąg rodzinny, który nam całkowicie wystarczał, bo nie potrzebowaliśmy ścisłej
więzi z tutejszą Polonią pochodzącą głównie z Kurpiowszczyzny.
Delikatesy i broń
Moi znajomi to Klub Miłośników Militariów Polskich im. Andrzeja Zaremby w Nowym Jorku. Zawsze pasjonowała mnie broń biała i antyki, które musiałem sprzedać emigrując do USA. Już po tygodniu pobytu w Ameryce zacząłem w niedziele odwiedzać pchli targ i odbudowywać swoją kolekcję. Dałem ogłoszenie do „Nowego Dziennika” z Nowego Jorku, że kupię polskie szable. Odezwał się do mnie pan Andrzej Zaremba z zaproszeniem do Queens, by zobaczyć jego zbiory. On, przedwojenny członek Stowarzyszenia Miłośników Dawnej Broni i Barwy dał pomysł stworzenia klubu zbieraczy poloniców. Spotykamy się co miesiąc u innego członka klubu w obrębie stanów Nowy Jork, New Jersey, Connecticut, Massachusetts. Klub działa do dzisiaj.
Polonię naszego miasta i okolic poznałem, gdy byliśmy zmęczeni jazdą na Greenpoint po świąteczne wyroby masarskie. Postanowiliśmy z kuzynem, którego właśnie zaskoczył w USA stan wojenny otworzyć polski sklep. Nie wiedzieliśmy czego tutejsza Polonia potrzebuje, więc pod szyldem „Old Country Stand” zmieściliśmy delikatesy, księgarnię i wypożyczalnię polskich kaset filmowych.
Poznaliśmy w sklepie cały przekrój tutejszej Polonii, od profesorów wykładających
na Uniwersytecie Yale, po ich studentów, artystów, policjantów, którzy uwielbiają polskie
kabanosy. Nauczaliśmy, że kiełbasa to nie tylko kiełbasa, ale że istnieją jej różne
odmiany, że chleb jest nie tylko żytni, ale i pszenny. Towar sprowadzaliśmy
od najlepszych wytwórców z Nowego Jorku, New Jersey i Chicago. Sklep istniał przez dziesięć
lat do czasu, gdy dzielnicę miasta zaczęła opuszczać Polonia. Teraz po polski chleb muszę
jechać z pół godziny.
Dziś
Syn i jego kuzyni pokończyli studia lub są w ich trakcie. Ja od 35 lat pracuję w tym samym zakładzie pracy. Moi rodzice, jak i rodzice większości moich kuzynów są pochowani w strefie pomnikowej tutejszych cmentarzy
W sierpniu mamy zlot rodzinny w Connecticut z nadzieją, że dotrą na niego też wszyscy krewni z Chicago. Kilka lat temu zrobiliśmy wyprawę do domu dziadka, który znajduje się na dzisiejszej Białorusi. W czerwcu jedziemy zobaczyć Muzeum Emigracji i Muzeum Holocaustu w Polsce. To będzie chyba nasza ostatnia wyprawa do Polski.
Jesteśmy już w wieku emerytalnym i namawiam kuzynów na przeprowadzkę na Florydę, gdzie podatki są mniejsze, a i wnuki chętniej wpadną na Florydę niż tu, gdzie mieszkamy.