Strona główna Przeczytaj Agnieszka Kastelik

W październiku 2011 roku na lotnisku w Newark w stanie New Jersey wylądował samolot linii Lufthansa z moją rodziną na pokładzie (model 2+1). Spakowaliśmy do walizek trochę naszego życia i wyruszyliśmy ku amerykańskiej przygodzie. Ja i moje chłopaki: mąż i nasz wtedy czteroletni synek Miki. Zdobywanie kontynentu miało trwać tylko rok, tymczasem jesteśmy w USA już trzeci!

Do Pensylwanii

Wszystko zaczęło się w rumuńskiej krainie wampirów. Spędzaliśmy tam letnie wakacje. Odpoczynek nad Morzem Czarnym przerwał nam dźwięk telefonu. Patrzyłam na mojego męża próbując odczytać wachlarz min przemykających po jego twarzy. Koniec rozmowy i potem TO pytanie: „Jedziemy do Stanów na rok?!?”. Pojechaliśmy! Mąż do pracy nad międzynarodowym projektem, a ja i Miki jako osoby towarzyszące. Zamieszkaliśmy w Pensylwanii, na przedmieściach jednego z trzech największych miast tego stanu. Nasze spokojne miasteczko, otoczone górami, lasami i jeziorami, bardzo przypadło nam do gustu. Tak oto żyjemy sobie w tym kolorowym tyglu kultur i narodów, próbując łączyć polskie zwyczaje z amerykańskim stylem życia.

Wyjeżdżaliśmy ze świadomością rocznej przygody. Byłam bardzo podekscytowana i gotowa na nowe wyzwania. Nie zastanawiałam się wtedy, co zostawiam za sobą, ponieważ miałam do tego bardzo szybko wrócić. Choć rzeczywistość zweryfikowała moje założenia, nie stanowiło to dla mnie większego problemu. W czasie pierwszego roku w USA odwiedziło nas dużo znajomych i przyjaciół. Prowadzimy dom otwarty i cieszy nas każda wizyta, a jeśli trwa ona trochę dłużej niż jeden wieczór, to jest jeszcze lepiej.

Pierwsze kroki na amerykańskiej ziemi

Nasz wyjazd był koordynowany przez międzynarodową korporację, która wysłała mojego męża na projekt realizowany właśnie w Stanach Zjednoczonych. Wszystko było bardzo dobrze zorganizowane. Najpierw polecieliśmy z mężem tylko we dwoje na tydzień. Był to wyjazd orientacyjny. Przydzielono nam opiekuna, który niemal za rękę poprowadził nas przez wszelkie formalności. Siedemdziesięcioletnia pani Lucy sprawdziła się doskonale, pomogła nam znaleźć mieszkanie i szkołę. Zadziwiła mnie swoją żywotnością i energią. Odbierała nas pod hotelem i zawoziła we wszystkie konieczne miejsca. Pokazała mi również najbliższe sklepy spożywcze i doradziła jak w tej okolicy spędzać czas wolny. To wtedy odkryłam jak inne może być życie emeryta i ile satysfakcji może mu dostarczać czynność zawodowa. Niestety, z przykrością muszę stwierdzić, że jest wręcz niemożliwością, by osoba powyżej 65. roku życia w Polsce mogła znaleźć pracę, jakąkolwiek. A o takiej, która dawałaby radość, nie może w ogóle być mowy. W USA ludzie pracują dużo i długo. W bibliotekach, urzędach, recepcjach bardzo często można spotkać starsze panie lub panów, uśmiechniętych i pomocnych.

Po przylocie zamieszkaliśmy w już umeblowanym apartamencie, na spokojnym zadbanym osiedlu. Dwa tygodnie później Miki poszedł pierwszy raz do przedszkola, które wcześniej dla niego wybraliśmy. Mój czterolatek wiedział jak powiedzieć „dzień dobry”, „toaleta”, „woda”. Teraz po prawie trzech latach Miki jest dwujęzyczny, płynnie mówi po angielsku i w szkole jako pierwszoklasista radzi sobie naprawdę bardzo dobrze. Nasz syn jest chyba głównym beneficjentem tego wyjazdu.

Krąg bliskich i znajomych

Projekt, do którego został zaproszony mój mąż, przyciągnął do Stanów Zjednoczonych towarzystwo z prawie każdego krańca świata, wszyscy byliśmy tacy sami. Daleko od domów, zdani na siebie. Dlatego nasze pierwsze relacje skupiały się początkowo wokół towarzystwa korporacyjnego, z którym wspólnie jeździliśmy na wycieczki, chodziliśmy na kolacje i urządzaliśmy pikniki w parku.

Pierwszą własną bliższą znajomość nawiązałam z mamą chłopca, który chodził z Mikim do tej samej grupy w przedszkolu. Carolina jest Kolumbijką mieszkającą w USA od 14. roku życia. Choć drogi naszych dzieci nieco się rozeszły, my przyjaźnimy się do dziś.

Obecnie mam stabilne grono znajomych, których pochodzenie tylko potwierdza, że Stany Zjednoczone to państwo wielonarodowe i wielokulturowe.

Trzy tygodnie po naszym przyjeździe do Stanów Zjednoczonych przyleciała moja Mama. Bardzo pomogła mi w tych pierwszych tygodniach, a jej obecność załagodziła tęsknotę za resztą rodziny. Wspólnie spędziliśmy nasze pierwsze Święta Bożego Narodzenia na obczyźnie. Dzięki Mamie na naszym stole wigilijnym pojawiło się dwanaście potraw, tak jak w domu.

Zapuszczanie korzeni w przedmieścia

Przylot do USA otworzył mi oczy na świat. Wcześniej stosunkowo dużo podróżowaliśmy po Europie, ale tam czuliśmy się wszędzie jak u siebie, tylko jedzenie się zmieniało. Ameryka na dzień dobry była zupełnie inna. Nie będę pierwszą, która powie, że w Stanach wszystko jest większe: drogi, sklepy, auta, hmmm, ludzie też, ale to akurat nie jest dobre… Moje rodzinne miasto wydało mi się takie mikroskopijne. Bycie tu unaoczniło mi różnice kulturowe i uświadomiło, jak bardzo jestem przywiązana do tradycji polskich. Kiedy myślę o Polsce, mam bardzo mieszane uczucia. Czuję sentyment, brakuje mi takiej dzikości polskich łąk i lasów. Tu wszystko ma swoje miejsce i jest poukładane. Piszę to z perspektywy mieszkańca przedmieść. Okolica, w której mieszkamy to szerokie, gładkie ulice, równo przycięte trawniki, zadbane ogrody. Myśląc o tym wszystkim pojawia się inne uczucie – pewnego rodzaju żal. Widząc jak ludzie żyją tutaj, dociera do mnie jak wiele rzeczy jest jeszcze do zrobienia w Polsce. Nie wiem, czy jakość życia przeciętnego Polaka to efekt wywołany dziejami historii, czy błędnego zarządzania współczesnym państwem. Wiem natomiast, że można żyć inaczej. Lepiej, spokojniej.

Dzięki nowoczesnej technologii kontakt z bliskimi jest o wiele łatwiejszy niż kiedyś. Rano bardzo często piję z moją mamą popołudniową herbatę. Rozmawiamy przez Skype prawie codziennie. Komunikator internetowy wykorzystuję głównie na rodzinne nadrabianie zaległości. Z moimi znajomymi i przyjaciółmi wymieniam się mailami i wiadomościami tekstowymi oraz rozmawiam za pośrednictwem mediów społecznościowych, najczęściej Facebooka.

Moje okolice nie są miejscem, w którym skupia się dużo Polonii amerykańskiej. Nie ma tu wydarzeń kulturalnych, takich jakie można spotkać w Nowym Jorku bądź Chicago, przeznaczonych typowo dla polskiej publiczności. Pierwszym Polakiem, którego poznałam był pracownik techniczny obsługujący kompleks, w którym mieszkamy. Przyszedł kilka dni po naszym przyjeździe zapytać czy wszystko w porządku i usłyszawszy moje imię płynnie przełączył się na język polski. Później przez długi czas nie spotkałam żadnego rodaka. Obecnie do grona moich polskich znajomych należą zaledwie trzy rodziny, których historie mogłyby być materiałem na bardzo ciekawy reportaż.

czytaj dalej...