W paśmie Podgórza Karpat, otoczone wieńcem wzniesień (od południa Chełmu i Jaworza, od zachodu – Rosochatki), w malowniczej dolinie rzeki Białej leży stare miasteczko Grybów. Zostało założone jeszcze przez Kazimierza Wielkiego w 1366 roku. Kilometr dalej znajduje się wieś Siołkowa, z której pochodzą moi dziadkowie. Miejscowość ta jest pięknie położona. Rozciąga się na dwóch wzniesieniach: z prawej na Matulance, z lewej – na Górze Wójciakowskiej, nazwie nadanej im od mieszkających tam wójtów. Przez środek wsi przepływa strumyk zwany Siołkówką, który w lecie prawie wysycha, a w czasie burzy lub powodzi staje się rwącą rzeką. Może przybrać aż cztery metry.
Nazwisko Petryla (jedyne takie w okolicy) według podań rodzinnych prawdopodobnie pochodzi od mołdawskiego hospodara, zwanego przez Polaków Petryłą, który najechał na Polskę za króla Zygmunta Starego. Jak utrzymuje podanie, ten właśnie Petryło po dostaniu się do niewoli polskiej poszukiwał odpowiedniego miejsca, gdzie mógłby zamieszkać. Znalazł je właśnie tutaj. Warto podkreślić, że posiadacze tego nazwiska posiedli na własność ziemię w Siołkowej. Była to sytuacja niecodzienna, gdyż od niepamiętnych czasów grunty całej wioski znajdowały się w posiadaniu: Hoszów (na Zofinowie) i obszarników Kiełbasów (na północy). W odróżnieniu od Petrylów miejscowi gospodarze uprawiali pola pańszczyźniane.
Ziemia, którą posiadali Petrylowie od połowy XIX wieku była podzielona między braci Bernardyna i Macieja. Ten drugi miał syna Józefa, który był właścicielem połowy roli ciągnącej się od wsi do granic Krużlowej. Było to łącznie około 10 hektarów gruntu. Petryla był bardzo inteligentny, a jego potomkowie odziedziczyli po nim szlachetność i wyróżniali się stylem życia wśród mieszkańców Siołkowej.
Nasz pradziadek – Józef Petryla
Jak zanotowano w księgach metrykalnych przechowywanych w kancelarii parafii w Grybowie, nasz pradziadek, Józef Petryla, urodził się w roku 1854. Był to człowiek nieprzeciętnej inteligencji, który odziedziczył kulturę przodków. Służył w wojsku cesarza austriackiego Franciszka Józefa w Wiedniu w randze unterführera. Należał do przybocznej straży władcy. Kilkakrotnie rozmawiał z samym cesarzem Franciszkiem. Poznał też obyczaje dworu cesarskiego w Wiedniu (jego brat Ludwik będąc w wojsku również przebywał na dworze cesarza Franciszka). Po powrocie z wojska ożenił się z Anną z Radzików pochodzących z pobliskiej wioski – Białej Wyżnej. Był ojcem dziesięciorga dzieci, z czego pięcioro w wieku młodocianym pożegnało świat.
Pradziadek Józef był poważany i cieszył się wielkim autorytetem w Siołkowej. Przez kilka kadencji (do starości) sprawował władzę wójta, więcej – ojca gminy. Zasłynął na całą okolicę świadcząc fachowe i urzędowe usługi. Oprócz sprawowania władzy w gminie zajmował się też rzemiosłem przekazywanym z ojca na syna – kowalstwem. Nasz pradziadek miał również niezwykły dar rozpoznawania i leczenia różnych schorzeń.
Licznie przychodzili do niego ludzie z dalekich okolic, aby zasięgnąć rady, złożyć złamaną kość, prosić o jakiś zabieg chirurgiczny. Józef swoim dzieciom często powtarzał, że płynie w nich błękitna krew, więc gdy synowie dorastali, ojciec wypytywał ich wszystkich o zamiłowania i roztropnie radził, aby każdy stosownie do swoich zainteresowań i uzdolnień służył kiedyś skutecznie innym. Zapisał najstarszych – Jana (naszego dziadka) i Andrzeja (naszego stryjka) – do szkoły zawodowej zwanej „kołodziejską”. Tam w ciągu czterech lat uczono różnych zawodów. Gdy ją ukończyli, ojciec w roku 1903 zbudował dwa warsztaty: stolarski dla Jana i kuźnię dla Andrzeja.
Przy nich uczyła się reszta rodzeństwa, to znaczy Ludwik i Marcin, a także najmłodszy – Karol. W budynku tym Józef zorganizował też sklep na artykuły pierwszej potrzeby, w którym ekspedientem był Ludwik.
W kuźni spotykali się ludzie z całej wsi korzystając z usług dobrych fachowców, tam też zasięgali różnych wiadomości o świecie i załatwiali inne sprawy. Nieraz warsztat był czynny do późnej nocy. Tam zawierały się przyjaźnie, powstawały stowarzyszenia (na przykład Młodzieży Katolickiej), tam toczyło się życie towarzyskie.
Majstrowie mieli swoich uczniów także z rodziny Petrylów. Na kołodzieja uczył się syn kuzyna Hilarego – Jan oraz syn kuzyna Sebastiana – Staszek, zaś Józek uczył się na kowala.
Wyjazd braci
W 1908 roku, po odbyciu służby wojskowej przez braci Petrylów, zaistniała możliwość wyjazdu do Ameryki. Rodzina potrzebowała dodatkowych funduszy na wyposażenie dorastających synów i na odbudowę niszczejącego domu. Pradziadek Józef zdecydował się na wysłanie za granicę dwóch synów: Jana i Andrzeja. Wyjazd nastąpił w krótkim czasie od podjęcia tej decyzji. Wraz z Janem i Andrzejem Siołkową opuściło także kilku chłopców, którzy mieli już w Ameryce kogoś z rodziny. Zamieszkali w Chicago w stanie Pensylwania, dostali też pracę w kopalni węgla. Trudno było im przyzwyczaić się do nowych warunków pracy i do mieszkania w wielkim mieście, ale twarde życie w domu rodzinnym sprawiło, że Jan i Andrzej byli przygotowani na rozmaite przeciwności losu. Szli razem naprzód.
Zarobki z miesiąca na miesiąc powiększały się, kapitał rósł. Cieszyli się, że dobrze wspomogą rodzinę, a nawet myśleli o osiedleniu się na stałe w Ameryce. Bóg jednak inaczej pokierował ich losem. Pewnego razu w kopalni nastąpił wybuch i pożar, zawaliła się części korytarza. Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności bracia wyszli cało z nieszczęścia zagrażającego życiu. W innym miejscu napotkali w kopalni podziemne jezioro. Andrzej widząc niebezpieczeństwa grożące życiu (a może i inne powody skłoniły go do tego), zawiadomił o tym ojca.
Niezwłocznie przyszła depesza z kraju: „Andrzej – natychmiast wracajcie!”. Był to prawdziwy grom z jasnego nieba. Po namyśle i rozpatrzeniu sprawy bracia przyjęli to polecenie jako wolę Bożą, spełnili życzenie ojca i powrócili do kraju.
Powrotna droga okrętem była bardzo długa. Opowiadali o ciekawych przeżyciach na morzu, o niezwykłych rybach, które towarzyszyły okrętowi. Cieszyli się na myśl o spotkaniu z rodziną, a chyba najwięcej tym, że wiozą z sobą dość pokaźną sumę dolarów zarobionych ciężkim trudem na drugiej półkuli. Zakupili różne rzeczy przydatne w domu.
Ojciec ucieszył się z powrotu synów, na pewno za nimi tęsknił. Andrzej miał ochotę powtórnie wyjechać, ale ojciec nie zgodził się już na to, ponieważ planował pozostawić go na ojcowiźnie. Za dolary zakupił piękny kawał ziemi na Zofinowie, które należało do Grybowa. Miejsce na budowę i te dwa hektary ziemi dostali Jan i Andrzej. Oprócz tego została zakupiona blacha na pokrycie domu, który planowano zbudować.
czytaj dalej...
Czas I wojny
Jan ponownie wyjechał na zarobek do Ameryki. Czasy były niespokojne, więc ojciec nie wzywał go do powrotu. Za oceanem zastała go wiadomość o wybuchu I wojny światowej, więc uniknął strasznych doświadczeń, jakie przeżywali jego bracia na różnych frontach.
W Polsce wszystkich powołano do wojska. Andrzej był na kilku frontach: we Włoszech, w Trieście (tam zachorował na niebezpieczną malarię, którą szczęśliwie przeżył), w Wiedniu, na froncie wschodnim (Bukowina, Lwów) oraz w Polsce centralnej. Jako fachowiec od koni służył w taborze, było mu więc łatwiej przetrwać krytyczne momenty. Posługiwanie się kilkoma językami (niemieckim angielskim i słoweńskim) ułatwiało mu kontakt z obcokrajowcami. Dzięki szczególnej opiece bożej doczekał końca wojny. Szczęśliwy i doświadczony znów wrócił do swoich.
Stryjek Andrzej Petryla
Pradziadek Józef podzielił swój majątek między dwóch synów: najstarszego Jana i średniego Andrzeja. Młodszego z tej dwójki Andrzeja, który odznaczał się szlachetnością, uczciwością i spokojem, ojciec pozostawił jako godnego następcę na ojcowiźnie. Andrzej, będąc jeszcze w wojsku, ukończył kursy na weterynarza o specjalności w leczeniu koni, bo to było przydatne na wojnie. Kiedy był w domu, ludzie przyjeżdżali do niego, prosząc o porady, a nawet o zabiegi przy koniach, ponieważ wtedy nie było jeszcze urzędowego weterynarza. Nieraz nocą przyjeżdżali prosząc, by pomógł zwierzęciu – był bardzo potrzebny w wiejskiej społeczności Siołkowej. Andrzej Petryla nie liczył na wynagrodzenie, ale na pomoc sąsiedzką.
Mój stryjek miał pięcioro dzieci. Syn został księdzem, a cztery córki kolejno wstępowały do zakonu. Gdy stryjkowie byli już w podeszłym wieku, oddali swoją ziemię na rzecz klasztoru, a połowa ich domu służyła na sale do nauczania religii dla dzieci z miejscowej szkoły. Do czasu śmierci stryjenki klasztor zezwolił jej córce, Teresie, aby opiekowała się matką w jej domu. Stryjenka umarła w wieku 105 lat, co na tamte czasy było rzeczą niespotykaną.
Dom Jana i Marii Petrylów
Jan (nasz dziadek) był porywczy i mniej przywiązany do ojcowizny. Lubił szeroki świat, był dwa razy w Ameryce – wciąż miał coraz to nowe projekty. Zbudował sobie niedaleko rodzinnego domu swój nowy dom – budynki gospodarcze i warsztat, a nad warsztatem młyn – nie był więc zależny od warsztatu swojego ojca. Jego rodzina uchodziła za bardziej inteligencką niż Andrzeja, posiadającą szersze kontakty. Jan wyróżniał się stylem życia wśród mieszkańców Siołkowej. Odziedziczył też po ojcu zdolności lekarskie. Przyjeżdżali do niego ludzie z dziećmi, wykonywał różnorakie zabiegi i masaże lecznicze.
Jan i Maria (jego żona) mieli czworo dzieci: Józię, Staszka, Jankę i Helę. Dzieci były bardzo zdolne, więc dziadkowie nie mieli trudności z umieszczeniem ich w szkołach. Byli ambitni, kształcili więc wszystkie swoje dzieci – rzecz unikatowa, jak na owe czasy. Dziadek Jan wciąż marzył o wyjeździe w szeroki świat, przeszkodą do tego była żona, a nasza babcia – uczuciowa, przywiązana do swoich stron i rodziny.
Nastał rok 1935 – Jan miał już 53 lata. W tym czasie Józia ukończyła seminarium nauczycielskie w Tarnowie, Staszek był w seminarium jako kleryk pallotyn – student filozofii, Janka wstąpiła do zakonu, który wysłał ją do Lwowa, gdzie kończyła seminarium dla wychowawczyń przedszkoli, a najmłodsza Hela skończyła siódmą klasę.
Z Siołkowej do Argentyny
Kiedy Stanisław oświadczył, że rezygnuje ze stanu duchownego, Janina – postulantka sióstr dominikanek, które skierowały ją do Lwowa – oświadczyła, że zakonnicą też nie będzie. Był to cios dla obojga rodziców. W specjalnie bolesny sposób przeżyła to uczuciowa, pobożna mama, która przecież cieszyła się, że dwoje jej dzieci wybrało stan duchowny. Natomiast ambitny ojciec poczuł się upokorzony w wiejskim środowisku, bo w tamtych czasach podobne nowiny spotykały się z negatywną oceną sąsiadów.
Jan skorzystał z tej przykrej sytuacji i, aby ambicjonalnie wyjść cało z sytuacji, podjął decyzję o wyjeździe za granicę. Zawsze ciągnęło go do przygód, był obyty w świecie. Brał również pod uwagę trudności gospodarcze Polski i wieści o przyszłości w Argentynie, gdzie rząd rozdawał ziemię za darmo, żeby zasiedlać duże obszary dżungli. Decyzję o emigracji z rodziną podjął razem z kolegą i sąsiadem Jakubem, który, tak jak on, marzył o wyjeździe w szeroki świat – razem było łatwiej wybrać się w nieznane.
Latem 1935 roku dziadek wraz dziećmi wyjechał do Argentyny. Było to bardzo przykre przeżycie. Dziadek sprzedał ojcowiznę, ponieważ stryjek Andrzej nie miał funduszy, aby ją odkupić. Część sprzętów również sprzedali, a resztę spakowali (zabrali ze sobą również koła od wozu, różne nasiona i potrzebne rzeczy domowe). Były to bardzo smutne chwile dla rodziny dziadka. W Polsce została najstarsza córka, Józia (nasza mama), która miała wtedy 26 lat i po ukończeniu seminarium nauczycielskiego w Tarnowie (kształcenie tam drogo kosztowało jej rodziców) pracowała już jako nauczycielka w szkole w Żeleźnikowej koło Nowego Sącza i z tego, co wiem, tobyło powodem, że została w Polsce.
Nadszedł dzień pożegnania, dla babci przymus rodzinny. Ogólnie dla rodziny było to przykre rozstanie – z miejscem, sąsiadami, ojczyzną, parafią. Staszek, Janka i Hela, jak to młodzi, czekali na przygody, dla Józi rozstanie było dramatem. Do ostatka walczyła ze sobą, trudno było ją pocieszyć, ale zwyciężyło w niej przywiązanie do rodzinnych stron, do ojczyzny. Pocieszeniem dla niej było to, że syn i córka sąsiada Jakuba też nie wyjechali z rodzicami (syn był już nauczycielem, a córka została na ojcowiźnie). Poza tym rodzina stryjka Andrzeja została na miejscu. W krytycznej dla Józi chwili miejscowy ksiądz Gnutek napisał do niej pocieszający list. Jemu tylko zawdzięczała przetrwanie kryzysu.
Petrylowie w Argentynie
Rodzina Jana i Marii Petrylów oraz sąsiada Jakuba wypłynęła z Gdyni 10 sierpnia 1935 r. o godzinie 1 w nocy na statku towarowym „Warszawa”. Podróż trwała około 33 dni, było kilka przystanków. Z Francji (Le Havre) na statku „Lipare” dopłynęli do Lizbony w Portugalii, potem do Brazylii(Pernambuco, Santos, Rio de Janeiro), Urugwaju (Montevideo), Argentyny(Buenos Aires) i dalej statkiem rzecznym na rzece Parana do Polany.
Osiedlili się w prowincji Misiones w kolonii Polana, gdzie byli głównie polscy emigranci. Rząd Argentyny, aby zasiedlić ogromne przestrzenie dżungli, dawał emigrantom ziemię za darmo. Na początku życie było bardzo trudne, trzeba było zaczynać od zera. Karczować lasy, żeby przygotować ziemię pod uprawę, a do tego jeszcze zbudować dom za pieniądze, które dostali w Polsce ze sprzedaży swojej ziemi. To był bardzo trudny etap dla całej rodziny. Poświęcili się rolnictwu. Dziadek uprawiał yerba mate.
Babcia często pisała listy z Argentyny, była ciekawa wszystkiego, co się dzieje w kraju i w rodzinie, niezmiernie tęskniła. Często przychodziły listy od babci – pełne tęsknoty, oczekiwań na wiadomości, prośby o zdjęcia. Babcia bardzo się żaliła na gorący klimat, owady, które dręczyły nogi, małpy które niszczyły uprawy na działkach, porywały kury i jajka. Nie było tam ziemniaków, a trudno było im przyzwyczaić się do manioku. Zagospodarowanie terenu z daleka od centrum, tęsknota za krajem – to źródła przygnębienia, czarnej melancholii, która szczególnie dotknęła uczuciowej babci, niemniej w jakimś stopniu odczuwali ją wszyscy. Zawsze obchodzili w domu święta według polskich zwyczajów. W domu mówiono tylko po polsku.
Wojna przerwała kontakty. Dopiero w 1945 roku dali znak życia o sobie. Przysyłali nam lekarstwa, ubrania i materiały, z których mama szyła nam ubrania. W każdej paczce były tabletki Merhiolar, które, jak tylko ktoś chorował, czy coś kogoś bolało, zawsze pomagały. Działały chyba jak Polopiryna. Babcia często przysyłała do Polski pieprz, który mama sprzedawała, ponieważ wtedy trudno było go dostać. Byliśmy im szczerze wdzięczni za tę pomoc.
Historia dzieci Jana i Marii Petrylów
Helenka swoją tęsknotę za krajem uzewnętrzniła w czasie II wojny światowej. Do walki o Polskę wzywano ochotników także z Polonii argentyńskiej. Odważna Hela zgłosiła się i wylądowała w Europie, służąc w Armii Zachodniej jako sanitariuszka.
Przebywając w Anglii ciągle chciała wrócić do Polski i to chyba było
dla niej jedyne wyjście. Dziwnym zbiegiem okoliczności skontaktowała się
z kolegą z Polski, Antkiem Główczykiem, przebywającym wówczas
w Niemczech na przymusowych robotach. Pisywała do niego listy z nadzieją
powrotu razem z nim do Polski. Sprawa ta nie doszła do skutku.
Po wojnie Helena jednak nie wróciła już do Argentyny. W Polsce poznała
Zygmunta Pokrzywnickiego, który w czasie wojny, służąc w armii dostał
się do niewoli, a po wojnie wyjechał do Anglii. Tu wyszła za mąż
i pozostała. Do końca życia mieszkała w Penley w Walii, gdzie żyło dużo
Polaków. Do końca mówiła piękną polszczyzną. Pracowała jako pielęgniarka
w szpitalu, w którym leżeli polscy inwalidzi wojenni. Miała dwie córki:
Irenę i Danutę, które również znają język polski.
Staszek Petryla
Staszek na wieść o zajęciu Polski przez Niemców wrócił do Europy, by wstąpić do wojska aliantów jako woluntariusz. Jako ochotnik brał udział w działaniach wojennych w Europie. Był czołgistą w armii pancernej generała Maczka. Po wojnie został zdemobilizowany 24 lipca 1946 roku. Wrócił do Argentyny bez żadnych obrażeń fizycznych. Kontynuował pracę w rolnictwie. Ożenił się w 1949 roku z Danutą Ulanowicz, córką sąsiadów, Polką urodzoną w Suwałkach, która jeszcze jako małe dziecko wraz z rodzicami przyjechała do Argentyny. Mieli siedmioro dzieci, z czego dwoje zmarło niedługo po urodzeniu. Jego piątka dzieci to: Stasiu, Hania, Olek, Klara i Ela.
Rodzina żony Staszka wyjechała z Polski. Do Argentyny już wcześniej przybył wuj Danuty – kawaler i marzyciel. Namówił bliskich Danuty do emigracji pisząc, że w Argentynie jest raj. Dojechali na miejsce statkiem rzecznym, a tam zostawiono ich w lesie późnym wieczorem. Nie było nic, sam las. A oni to byli ludzie z miasta i do tego mieli ze sobą dwoje małych dzieci. Bardzo się nacierpieli, matka Danuty płakała tygodniami.
Staszek był wielkim czytelnikiem, wykształconym człowiekiem. Angażował się w życie swojej społeczności, z którą całe życie współpracował w najróżniejszych dziedzinach. Był też burmistrzem. W latach 70. pracował jako kierownik spółdzielni, która miała zakład przetwórczy yerba mate, zbudowany pod jego kierownictwem.
W latach 80. wraz z rodziną przeniósł się do miasta Gobernador Roca (założonego przez polskich imigrantów), aby młodsze córki mogły studiować w lepszych warunkach. Tam żył do roku 2009, kiedy to zmarł w wieku 97 lat. Mówił po polsku do ostatniego dnia swojego życia, choć doskonale znał hiszpański. Nigdy nie został w żaden sposób uhonorowany przez władze Polski za działania w czasie wojny, podczas której był bardzo odważny i aktywny. Był przede wszystkim uczciwy i uczył tego swoje dzieci, które są bardzo dumne ze swojego ojca. Zawsze im mówił iż jest dumny ze swojego polskiego pochodzenia.
Janina Petryla
Janina wyjechała z Argentyny do Brazylii, gdzie w Kurytybie ponownie wstąpiła do klasztoru. Po dwóch latach jednak znów zrezygnowała. Pracowała jako nauczycielka w różnych miastach w południowym regionie Brazylii, gdzie mieszkało dużo Polaków. Wyszła za mąż za Figurskiego i zamieszkała w Porto Alegre. Zaprosiła tam swoich rodziców, którzy przenieśli się z Argentyny do Brazylii. W Argentynie pozostał tylko syn Staszek z rodziną.
Janina była bardzo zaangażowana w działania kulturalne Polonii, współtworzyła polskie grupy teatralne i chóry oraz zespoły tańców ludowych. Była bibliotekarzem Towarzystwa Polonia. Za swoją działalność w organizacjach polonijnych otrzymała kilka nagród i order od polskiego rządu.
Józia Petryla
Józia, która pozostała w Polsce, kilka lat przed samą II wojną
światową oświadczyła stryjkom, że ma narzeczonego, oficera wojskowego Jana
Merenę. Pochodził z Florynki koło Krynicy, z rodziny łemkowskiej. Stryjkom
spodobał się ten poważny, inteligentny i przyjazny oficer. Józia wysłała jego
zdjęcie do swoich rodziców w Argentynie, żeby go zaakceptowali. Sama
postanowiła, patrząc na zdjęcie, narysować jego portret. Pomyślała sobie, że
jeżeli ten portret ładnie jej wyjdzie, to znaczy, że ma wyjść za niego. Portret
wyszedł bardzo ładnie.
Stryjkom podobał się kawaler Józi, ale obawiali się, czy nie będzie utrudniał Józi praktykowania wiary rzymskokatolickiej, gdyż sam był wyznania grekokatolickiego (a dawniej panowały uprzedzenia do trochę inaczej wierzących). Wszystko to minęło, gdy Jasiek z miłości do Józi przejął jej wyznanie. Stryjkowie byli z tego bardzo zadowoleni i tym bardziej go szanowali, że mimo dystansu wojskowego był „naszym”.
W 1947 r. rodzina Jana Mereny wraz z innymi rodzinami z Florynki ” została wysiedlona na zachód Polski w ramach akcji „Wisła. Józia wraz z mężem i dziećmi została w Nowym Sączu.
Nasi rodzice, Jan i Józefa Merenowie, byli wspaniałymi rodzicami. Nigdy w domu nie słyszało się kłótni między nimi, nigdy nie słyszało się brzydkich słów. Jedyne słowa, które padały, gdy coś się nie udało, były: „psia kość”,„psia jucha”albo „cholipcia”.
Rodziny Petrylów powroty do Polski
W 1958 r. Polskę odwiedziła Hela, jako pierwsza z części rodziny, która wyemigrowała. Przyjechała z Anglii z córkami w wieku szkolnym – Irenką i Danusią. Ile radości i wzruszeń wtedy przeżyła, po ponad 20 latach rozłąki z krajem, który jednak dobrze zapamiętała! Pragnęła, aby dzieci poznały jej kraj rodzinny, bo może kiedyś i one tu pozostaną.
W 1960 roku w odwiedziny do Polski z Brazylii przyjechała Janina. Bardziej ukrywała swoje uczucia niż Hela, ale i tak przeżywała na gorąco wszystko, co widziała w swoim rodzinnym kraju. Nadarzyła się okazja, żeby siostry Petryla mogły się spotkać i w tym samym czasie przyjechała również Hela z Anglii.
Janina była jeszcze raz w Polsce w latach siedemdziesiątych z córką Helenką. Została wydelegowana przez Polonię brazylijską i wraz z innymi brała udział w naukach tańców regionalnych w zespołach polonijnych. W tym samym czasie przyjechała do Polski Hela z córkami, aby jej dzieci mogły poznać swoją kuzynkę z Brazylii.
W roku 1965 z Brazylii do Polski przyjechała nawet sama
babcia, Maria Petryla. Było to już po śmierci dziadka. Przyjechała z
myślą o pozostaniu u Józi w Nowym Sączu. Miała już osiemdziesiąt lat i pragnęła
być pochowana w Polsce. Często też odwiedzała rodzinne strony w Siołkowej, ale
wszystko już wydawało jej się obce. W tym samym roku przyjechała z Anglii
Helena z córkami, żeby po tylu latach spotkać swoją mamę.
Po pierwszych emocjach i odwiedzinach przyszło codzienne,
szare życie. Przyzwyczajenia tylu lat wzięły górę, znów się zaczęła tęsknota za
swoim kątem w Brazylii. Maria myślała najwięcej o kochanej Janinie i wnuczkach
pozostawionych w Brazylii. Trudno było jej tu żyć, zwłaszcza, że zimny klimat
dał się jej mocno odczuć przy bolących stawach. Po trudnych staraniach o powrót
do Brazylii (prośbę o wyjazd musiała skierować do samego Gomułki), przyszedł
czas drogi powrotnej. Aby uzbierać pieniądze na bilet, ciocia Hela z Anglii
przysyłała paczki z płaszczami ortalionowymi, które w tamtych czasach były
bardzo modne. Nasza mama sprzedawała je znajomym i w ten sposób zebrała
fundusze na bilet na statek towarowy do Brazylii. Babcia wyjeżdżając zabrała ze
sobą polską ziemię w woreczku, a w butelce wodę. Zmarła w Brazylii w Porto
Alegre 6 czerwca 1976 roku.
W 2000 roku Polskę odwiedziła Hania Petryla – nasza kuzynka z Argentyny (córka wujka Staszka – nauczycielka). Jej ojciec był już w podeszłym wieku i nie czuł się na siłach, by odbyć taką długą podróż, dlatego pragnął, żeby chociaż jego córka odwiedziła i poznała jego rodzinne strony – ziemie przodków. Po powrocie z Polski chciała jeszcze wrócić za rok, bardzo podobał jej się Kraków.
Niestety, mama Hani, Danuta, zachorowała i w niedługim czasie umarła. Po kilku latach zachorował ojciec, Staszek Petryla i w 2009 roku umarł mając 97 lat. Kiedy Hania przeszła na emeryturę, zaczęła zbierać pieniądze, aby odbyć jeszcze raz podróż swojego życia do Polski i jak najdłużej pobyć w Krakowie.
Historia rodziny Merenów
Historia lubi się powtarzać, ponieważ los rozrzucił również dzieci Merenów po Polsce, z dala od rodzinnego domu. Jędrek po skończeniu politechniki w Leningradzie zamieszkał w Krakowie. Jurek ukończywszy Politechnikę Krakowską przeprowadził się do Katowic. Teresa z dyplomem AWF-u w Krakowie zamieszkała w Zakopanem, a najmłodsza Barbara, która zawsze mówiła, ze nigdy nie wyjedzie z Nowego Sącza, po skończeniu technikum kolejowego, wyjechała najdalej, bo aż do Gdańska. Na szczęście po kilku latach Teresa wróciła do Nowego Sącza i dzięki temu rodzice mieli opiekę na starość
Barbara skończyła technikum kolejowe w 1968 roku. W tym roku miały miejsce marcowe protesty studentów. W tym samym czasie studia kończył w Krakowie brat Barbary, Jurek. Podczas tych strajków jako fotograf-amator robił zdjęcia starciom milicji ze studentami. Rozpowszechniał je poprzez wywieszanie ich w akademiku, a studenci chętnie kupowali je od niego na pamiątkę. Za tą działalność został skazany na rok odsiadki jako więzień polityczny.
Barbara nie chciała nigdy wyjeżdżać z Nowego Sącza, ponieważ kochała to miasto i chłopaka, z którym znała się parę lat. Nie chciała iść na studia i marzyła o pracy w największym zakładzie w Nowym Sączu – Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego. Były to czasy głębokiego PRL-u i fakt, że brat jest więźniem politycznym był przeszkodą, by to podanie o przyjęcie do wymarzonej pracy zostało rozpatrzone.
Parę miesięcy przed
aresztowaniem brata Barbara była na Ogólnopolskiej Spartakiadzie Kolejarzy w
Zawierciu, gdzie grała w siatkówkę. Wypatrzył ją sobie młody kolejarz z
Gdańska, który siedział wówczas na trybunie i robił zdjęcia rozgrywkom
sportowym. Zdobył adres Barbary i w listach pisał, że jeśli ta tylko będzie
chciała, to on może jej załatwić pracę na Wybrzeżu.
Kiedy po półrocznym
oczekiwaniu na przyjęcie do pracy w ZNTK Barbara dowiedziała się, że tej pracy
nie dostanie, zdecydowała się na wyjazd do Gdańska. W dawnych czasach istniały
hotele robotnicze, więc nie było problemu z zakwaterowaniem, a kolejarzy w
Gdańsku potrzebowali, ponieważ najbliższe technikum kolejowe było w Olsztynie.
Barbara była pewna,
że szybko wróci do Nowego Sącza. Niestety, Gdańsk bardzo jej się spodobał,
zwłaszcza bliskość morza, więc została tam na stałe, a młody kolejarz poznany
na Spartakiadzie po kilku latach został jej mężem.
Tatuś Jan Merena zmarł 17 grudnia 1987 roku, a mamusia
Józefa – 2 stycznia 1994 roku.