Strona główna Przeczytaj Bernadetta Stasińska

W konsulacie w Poznaniu miałam przy sobie dokument urodzenia mojego taty w Chicago. Było to w lutym 1989 roku. Na dworze przed budynkiem stała długa kolejka oczekujących. Choć do Poznania przyjechałam z mamą, to jednak do konsulatu poszłam sama. Mama poszła do koleżanki z czasów okupacji. Ktoś z kimś rozmawiał, ktoś się cieszył i śmiał się wesoło, inni wychodzili ze łzami w oczach. Stojąc dłuższą chwilę, ktoś podszedł do mnie i zapytał: „Pani to na pewno dostanie?”. „Tak” – odpowiedziałam. Nie wiem, kto to był, bo więcej nie zobaczyłam tej osoby, zaraz gdzieś odeszła. Przy okienku oczywiście pokazałam dokument i pan powiedział: „Zaprzepaszczona sytuacja”. Mój tata zmarł w 1984 roku, bardzo tęsknił za Stanami i moja wizyta tam miała tę jego tęsknotę zaspokoić. Wizę dostałam. Szczęśliwa, niemalże pobiegłam do mamy kilka ulic dalej.

Lot w nieznane

Potem wyjazd do Warszawy po bilet lotniczy. Mąż z dziećmi odwieźli mnie samochodem na lotnisko. Dzieci przez całą drogę pytały mnie o znaczenie angielskich słówek, a ja nic nie mogłam z siebie wykrztusić, mając oczy pełne łez i kluchy w gardle. Wcześniej pozałatwiałam dzieciom stancję i szkołę. Córce o profilu kosmetycznym, synowi – szkołę zawodową o profilu lakiernik samochodowy, obie w Poznaniu. Z Warszawy wysłałam telegram do znajomej i drugi pod inny adres z terminem swojego przyjazdu. Trzy dni przed wylotem wysłałam ponownie dwa telegramy z innego miejsca o moim dokładnym przylocie pod te same adresy, dla zabezpieczenia. W dniu wyjazdu czułam radość, że lecę do USA miejsca urodzenia mojego taty, jednocześnie czułam się nieswojo, smutno mi było, bo zostawiam dzieci – choć nie były już małe. W domu został z nimi mój mąż i teściowa.

Kiedy wylądowałam już na płycie lotniska, czułam się szczęśliwa, że moi znajomi przyjechali, by mnie z niego odebrać. Niestety, nikt na mnie nie czekał. Telegramy w ogóle nie były wysłane z Polski, a w Warszawie, w biurze podróży, nie dostałam jakiegoś ważnego dokumentu. Na lotnisku w Stanach musiałam czekać ponad dwie godziny, aż ktoś przyjdzie do mnie i go wypełni. Potem już mogłam odejść. Dalej byłam przekonana, że ktoś na mnie czeka. Niestety, nie było nikogo.

Podeszłam do telefonu, nie byłam w stanie zadzwonić – nie wiedziałam, co zrobić, stałam ze łzami w oczach. Ktoś z obsługi podszedł i powiedział, że mam już wyjść na zewnątrz – tak się domyśliłam. Taksówki podjeżdżały pod same drzwi. Pokazałam adres i wsiadam – kierowca odpowiada: „Nie ma takiego adresu”. „Jest!” – odpowiedziałam stanowczym tonem. Pojechaliśmy i okazało się, że to adres niedaleko lotniska. Taksówkarz wysadził mnie pod drzwiami i odjechał.

W domu nikogo nie było – nikt na mnie nie czekał pod wskazanym adresem, bo przecież telegramy nie doszły. Walizkę położyłam pod drzwiami i postanowiłam czekać na narożniku krzyżujących się ulic. Po chwili jakaś pani idąca z dzieckiem w wózku, z daleka zawołała: „Pani to chyba z Polski?”. Zabrała mnie do siebie, wiedziała że sąsiadów nie ma w domu, bo pracują. Zadzwoniła do ich miejsca pracy – znajomy zdębiał. Nie wiedzieli, że przylecę, a ja nie wiedziałam, że nie wiedzą o moim przyjeździe.

Praca u rodziny

Zostałam mile przyjęta u swoich znajomych. Po kilku dniach koleżanki znalazły dla mnie pracę – opiekowałam się starszą osobą. Na interview pojechałam z jedną z nich do Highland Park do rodziny, która przeżywała właśnie żałobę po śmierci ojca. Opowiadali o rodzinie, ja nie rozumiałam zupełnie nic, koleżanka mówiła o mnie. Piesek, którego państwo mieli w domu, obwąchał mnie. Pokazałam mu kolana, żeby na nie wskoczył, a on niewiele się namyślając wskoczył i zaczął lizać mnie po twarzy. Uśmiali się wszyscy i zaakceptowali wybór dokonany przez psa.

Starsza pani z tej rodziny urodziła się w Polsce w Ciechanowie, pochodziła z rodziny żydowskiej. W jej domu pracowała jeszcze jedna pani z Kolumbii, która zajmowała się pracami związanymi z utrzymaniem domu. Wychowywała również wnuki tej pani. Pani jadła tylko koszerne potrawy, więc musiałam nauczyć się gotować w ten sposób. Rodzina była bardzo sympatyczna, jeden syn był lekarzem rodzinnym z Los Angeles, drugi adwokatem pracującym w Chicago, trzeci – fizykiem. Wszystko, co mnie otaczało chłonęłam wzrokiem, sercem, a w duchu zazdrościłam, że my nie mamy tak dobrze w kraju, bo kiedy wyjeżdżałam w sklepach były puste półki. Ta czystość i ład rzucały się w oczy. Dokładność, punktualność i uśmiech ludzi i dzieci. Polubiłam tę rodzinę i wiedziałam, że jestem przez nich lubiana i akceptowana.

Starsza pani chorowała na Parkinsona i na astmę. Jeździliśmy limuzyną do lekarzy do centrum Chicago. Pytali mnie, czy ludzie w Polsce mają pralki, telewizory w domach i wiele innych rzeczy – oczywiście, że mieliśmy, aż tak rażącej biedy nie było widać w kraju. Drażniły mnie programy telewizyjne, bo nie mogłam zrozumieć jaki ktoś miał w tym cel, by pokazywać tych najbardziej ubogich ludzi z okolic Lubelszczyzny. Przecież nasze duże miasta już miały się czym pochwalić: budowlami, uniwersytetami, wykształconymi i bardzo eleganckimi ludźmi na ulicach. Czułam się nawet urażona tymi programami.

Pracowałam w tej rodzinie niemalże dwa lata, aż do śmierci starszej pani. Byłam również na jej pogrzebie i stypie. Podziękowali mi bardzo grzecznie za opiekę nad ich mamą. Pewnego razu siedziałyśmy razem przy stole, starsza pani coś do mnie mówiła i odeszła, ja w tym momencie pomyślałam sobie: „Babciu, jesteś już stara”. Ona w tym samym momencie odwróciła się do mnie i powiedziała: „Nie myśl, że jestem stara”. Oniemiałam.

czytaj dalej...

pozostałe materiały
Drugi wyjazd