Na przełomie lat 1967-1968 byłem studentem III roku Matematyki UWrBB (Uniwersytetu Wrocławskiego imienia
Bolesława Bieruta). Podkreślam, że byłem studentem, bo na naukę za dużo czasu nie miałem.
Trzeci rok był bardzo trudny dla mnie i mi podobnych. Wojsko na trzecim roku było
w piątki, co dla aktywnych górołazów było występkiem przeciw naturze i jawnym pogwałceniem
praw człowieka. Ale były to czasy jeszcze przed konferencją w Helsinkach i nie bardzo
wiedzieliśmy, gdzie się skarżyć. Zamiast się skarżyć, po prostu wyjeżdżaliśmy w góry już
w czwartek po południu, tworząc sobie długi weekend.
Po kilku takich nieumundurowanych
piątkach stało się jasne, że tego roku nie zaliczę i zacząłem poważnie planować dziekański urlop.
Na zajęcia powoli przestałem chodzić, pracowałem w różnych fuchach, jak mycie okien, porządkowanie
magazynów, wrzucanie węgla do piwnic. W domu już nie mieszkałem, kręciłem się po pokojach – byłem
sobie panem. Co tylko zarobiłem, szło na kino, książki i góry. W końcu semestru zamiast
szykować się do sesji złożyłem prośbę o dziekański. Nie bardzo zgadzali się (przez wojsko), złożyłem
podanie jeszcze raz i czekałem na spotkanie z dziekanem.
W międzyczasie, chyba
w końcu stycznia 1968 roku, doszła do mnie petycja w sprawie zamknięcia przedstawienia „Dziadów”
w Warszawie. Kolega, były harcerz z Mokasynów, z Zielonej Góry (to był taki elitarny szczep,
trochę przypominający „Walterów”, tyle że ich nie rozwiązali), dostał tę petycję od kumpla
studiującego w Warszawie. Ponieważ miałem czas i wielu kolegów, pokręciłem się
po akademikach i zebrałem dosyć dużo podpisów. Przekazałem te petycje z powrotem
i o sprawie zapomniałem…
W Dzień Kobiet (8 marca, piątek, o ile pamiętam) już byłem
w górach. Wróciłem do cywilizacji i usłyszałem, że w Warszawie coś się działo. Zajęty
byłem rożnymi sprawami, byłem w kierownictwie Rajdu Marzanny (studencka impreza turystyczna). Został około
miesiąc do imprezy i trzeba było się spieszyć. Ja, jako ten swobodny człowiek, tym się zajmowałem.
Tymczasem i we Wrocławiu zaczęło się gotować, petycje popierające studentów Warszawy, komitety
studenckie. Ciekawe czasy…
Dokładnie już nie pamiętam kiedy, ale chyba 12 marca wieczorem,
poszliśmy z kolegą, też rajdowcem, na zupkę do studenckiej stołówki. Tam znaleźliśmy maszynopis
z „dziadowską” balladą, jedną z wielu, jakie później śpiewano. Spodobała nam się. Byliśmy akurat przed
zebraniem kierownictwa rajdu, w biurach Zrzeszenia Studentów Polskich, w tzw. wieży. Była tam
maszyna do pisania i postanowiliśmy przepisać kilka (sześć, bo więcej kalki nie znaleźliśmy)
kopii ballady, dla kolegów.
Ponieważ byliśmy bardzo mądrzy i panowała atmosfera studenckiej
solidarności, bez namysłu dałem jedną z odbitek koledze z Komitetu Uczelnianego ZMS (Związku Młodzieży
Socjalistycznej). On zabrał to na posiedzenie KU (Komitetu Uczelnianego) w sąsiednim pokoju. My
zeszliśmy na wiec matematyków i tam rozdaliśmy pozostałe kopie ballady, jedną zostawiłem
dla siebie. Po wiecu wróciliśmy z resztą aktywu turystycznego na zebranie w sprawach
rajdu. Była nas czwórka turystów i jeszcze jeden kolega, chemik, który czekał na nas,
bo mieszkaliśmy w tej samej okolicy i nie chciało mu się samemu iść do domu. Już zbieraliśmy
się do odejścia, gdy do pokoju wpadło dwóch członków KU partii. Zaczęli się nas dopytywać,
rozglądać się, przeglądali papiery, spisali nasze nazwiska i poszli. My także.
Następnego dnia
w południe na wrocławskich uczelniach zaczął się strajk okupacyjny. Mimo, że rodzice twierdzili,
że nie mam tam czego szukać, to ja, jako dorosły i wolny człowiek oczywiście tam byłem. Nie
udzielałem się, bo już jasne było, że syjoniści są winni, ale być tam, byłem. Piękne czasy bycia
razem. Budynek uniwerku otoczony milicją, to samo na innych uczelniach. Mimo kordonów, lecznicy kręcą
się, przynoszą wiadomości. Z zakładów pracy – Pafawagu, Elwro – przynoszą nam żywność, pieniądze
i słowa poparcia. Chodziły pogłoski o poparciu elewów obu wrocławskich wojskowych Szkół Oficerskich.
Czuliśmy się wspaniale.
Rektorzy wrocławscy nie zgodzili się na zaproszenie milicji na uczelnię,
wielu pracowników naukowych było z nami, szczególnie z wydziałów ścisłych.
Drugiego dnia strajku
szukaliśmy oczywiście, co prasa kłamie o strajku. Nic nie było. Za to był duży artykuł
o wykryciu na Uniwersytecie grupy wichrzycieli, syjonistów, bananowej młodzieży itp. To było
właśnie nasze zebranie turystyczne sprzed dwóch dni. Ta publikacja tylko jeszcze bardziej wzburzyła
młodzież na uczelniach.
Strajk skończył się następnego dnia, w wyniku porozumienia rektorów
z komitetem wojewódzkim partii. Milicja odstąpiła od oblężenia, obiecano powołać komisje
do zbadania wypadków i zadań studentów, a strajkujący opuścili budynki. Wróciłem do domu
rodziców, aby ich uspokoić. Tam znalazłem wezwanie na świadka do Komendy Wojewódzkiej Milicji
Obywatelskiej. Szukano mnie w domu już kilka razy…
Przebrałem się w czystą odzież, szczotki
do zębów nie wziąłem ze sobą. Powiedziałem „cześć” rodzicom i poszedłem. Komenda MO była prawie
naprzeciw domu. Przy wejściu stało dwóch milicjantów w kaskach. Pokazałem wezwanie i legitymację
studencką. Jeden z nich wskazał mi po ojcowsku pałką kierunek. Miałem grubą skórzaną kurtkę,
dlatego za bardzo się tym nie wzruszyłem.
Po kilku minutach oczekiwania zjawił się jakiś
facet, cywil, i zabrał mnie ze sobą. Wędrowaliśmy przez długie korytarze, aż weszliśmy
do jakiegoś pokoju. Facet wyszedł i wrócił po pół godzinie. Przedstawił się jako porucznik K.,
oświadczył mi, że jestem świadkiem i muszę mówić prawdę. Nie przejąłem się, bo nie miałem nic
do ukrycia. Tak przynajmniej myślałem. Pytał mnie o zebranie opisane w gazecie. Wyjaśniłem,
że to był komitet organizacyjny rajdu studenckiego, wyjaśniłem, co to rajd, jakie funkcje
pełnią uczestnicy zebrania i myślałem, że skończyliśmy. Wtedy K. wyciągnął kopie ballady. Studiowałem
matematykę, nie prawo, nie wiedziałem, jaka jest różnica między świadkiem a podejrzanym. Poza tym nie
uważałem, że miałem coś do ukrycia. Ballada była jedną z łagodniejszych, słyszałem podczas
strajku rzeczy o wiele ostrzejsze. Wyjaśniłem, że ją znalazłem, że przepisałem z kolegą
(widział to ten działacz ZMS, który dostał ode mnie jej odbitkę) i nie pamiętałem, komu oddałem resztę
kopii. Po kilku godzinach przekomarzania się por. K. oświadczył, że skoro nie pomagam mu dojść
do prawdy, zostawia mnie do wyjaśnienia w areszcie. Odprowadził mnie do podziemi i tam
przekazał dyżurnemu. Opróżniłem kieszenie, oddałem sznurówki, rewizja osobista, i do celi. Małe
pomieszczenie z małym okienkiem pod sufitem. Dwie trzecie celi to drewniane podium. Na tym
się śpi w nocy, było tam ciepło i jeden koc mi wystarczył. Po tym jak spałem w górach
na kamieniach, brak materaca nie przeszkadzał mi zasnąć. Po jakimś czasie otworzyły się drzwi
i wprowadzono kogoś w średnim wieku. On tylko powiedział „Dobry wieczór” i poszedł spać.
Zrozumiałem, że był już w tej celi przede mną.
Rano o 8:00 przyniesiono nam śniadanie.
Mój nowy znajomy wyjaśnił mi, że tak późną pobudkę zawdzięczamy niedzieli, normalnie wstaje się
o 6:00. Dowiedziałem się, że mogą mnie tak trzymać do 48 godzin, a później muszę dostać
nakaz aresztu potwierdzony przez prokuratora. Tak, że za jakieś 40 godzin pójdę do domu. Jednego
nie wziąłem pod uwagę. Moje imię, nazwisko, imiona rodziców, mama pracująca jako nauczycielka
w żydowskiej szkole, tato z partyjną rentą, wszystko to w roku 1968 bardzo pasowało
do stereotypu wichrzyciela. Dlatego tez stało się tak, jak w owym starym żydowskim dowcipie:
– Znasz Joska?
– Jakiego Joska?
– Tego, co mieszka naprzeciw więzienia?
– Ach, tego Joska!
A co z nim?
– A nic. On teraz mieszka naprzeciwko swojego domu…
Budynek Komendy
Wojewódzkiej i areszt śledczy w budynku Sądów stały po drugiej strony fosy, naprzeciwko
mieszkania rodziców na Włodkowica…
W południe znowu śledztwo. Dalej szukamy brakujących odbitek.
Por. K. dziwi się, jakim swędem dochrapałem się piątki z polskiego na maturze. Przecież mój polski
jest do niczego. On by mnie na matematykę nie przyjął ze względu na polszczyznę mojego
podania na studia (podanie zresztą podyktowano nam wszystkim w liceum). Na takich
przekomarzaniach czas mijał nam miło i szybko. O drugiej nad ranem wróciłem do celi. Rano
pobudka była rzeczywiście o 6:00. Po śniadaniu wolno tylko siedzieć, dyżurny dba żebyśmy nie spali.
W południe znowu śledztwo. Po kilku godzinach wracam do celi. Zostało już niedługo.
Pięć
minut po upłynięciu ustawowych 48 godzin, wywołują mnie z celi. W biurze czeka na mnie miły
facet. Przedstawia się jako dyżurny prokurator, wyjaśnia mi, że przestaję być świadkiem, a staję się
podejrzanym, więźniem śledczym na 30 dni. Objaśnia mi moje prawa i obowiązki. O adwokacie
mowy nie ma. Zresztą nie uważałem, że jest potrzebny.
Jeszcze dwa dni odsiedziałem w tej celi.
Podczas spotkań ze śledczym zrozumiałem, że i reszta naszej szajki wichrzycieli była
przesłuchiwana. Ale nowych pytań nie było. Tylko groźby por. K., że on już wie wszystko, bo inni
są mądrzejsi ode mnie…
Po dwóch dniach wywołano mnie z celi. Oddano mi wszystko
z depozytu i przekazano por. K. i jeszcze jednemu smutnemu panu. Ten pan wyciągnął
z kieszeni pistolet, zarepetował go i ostrzegł mnie, że w razie próby mojej ucieczki będzie
strzelać bez ostrzeżenia. Nie wiem, dlaczego, ale nie przejąłem się. Na wszelki wypadek nie uciekałem.
Na wszelki wypadek byłem też bez sznurówek…
Wyszliśmy z budynku. Na zewnątrz był ładny
wiosenny dzień. Przeszliśmy, nie spiesząc się około 100 metrów do budynku Sądów. Tam znów zatrzasnęły się
za mną ciężkie drzwi aresztu śledczego.
Po rewizji wprowadzono mnie do przestronnej słonecznej
celi. Trzy łóżka, pojedynka i piętrówka, muszla, nie jakiś kibel, zlew, stół i trzy krzesła. Wolne
było tylko to górne łóżko i z przyjemnością je zająłem. Moi współtowarzysze byli ode mnie starsi,
gdzieś powyżej trzydziestki. Jeden z nich, recydywista, był kierowcą z zawodu i siedział
za różne kradzieże. Drugi był zaopatrzeniowcem i ponieważ miał na liczniku ponad 100 tys.
zł, czekało go co najmniej osiem lat. Obaj byli spokojni, uporządkowani, lubili opowiadać, także czas
mijał. Od czasu do czasu wołano kogoś na śledztwo, pół godziny spaceru, raz na tydzień
fryzjer przynosił ploteczki. Ten fryzjer szczególnie mi się spodobał, bo nigdy nie przepadałem
za goleniem się. A tu nie musiałem się skrobać samemu. Za paczkę sportów robił to delikatnie
i nawet dezynfekował brzytwę (AIDS jeszcze wtedy nie wymyślili). Idąc na jedno ze śledztw udało
mi się zauważyć, że na innym piętrze siedzi mój kumpel, ten z którym znaleźliśmy ową ulotkę.
Po miesiącu mój areszt został oczywiście przedłużony. Mniej więcej wtedy śledztwo zrobiło się ciekawsze.
Por. K. dowiedział się gdzieś o petycji „dziadowskiej”. Ja w międzyczasie oczywiście zapomniałem, skąd
ją miałem i komu oddałem. Po kilku dniach miałem uciechę. Przyniósł mi on album ze zdjęciami
warszawskich aresztowanych. Koniecznie chciał, żebym wskazał znajomych. A ja nie mogłem mu nic pomoc.
Znałem tam tylko jednego, ale już byłem doświadczonym więźniem i kolegi z kolonii letniej
w Gdańsku-Przeróbce też nie poznałem.
1 czerwca, w Dzień Dziecka, dowiedziałem się
z gazety, że śledztwo zostało zakończone i akt oskarżenia przeciw nam dwóm został przekazany
do sadu. Oskarżono nas z §22 MKK (Mały Kodeks Karny, uchwalony w latach stalinowskich
do walki z reakcją) – „rozpowszechnianie wiadomości mogących zakłócić spokój publiczny”. Kara
minimalna – trzy lata.
Po kilku dniach zjawił się prokurator i dał mi do przeczytania ten
akt oskarżenia. Paragraf został zmieniony na zwykły kodeks karny, rozpowszechnianie fałszywych wiadomości,
kara do dwóch lat. Ucieszyłem się tą zmianą. W mojej balladzie nie było żadnej fałszywej wiadomości.
Wszystko zostało potwierdzone w przemówieniu Gomułki z 19 marca. Teraz sąd będzie musiał nas
uniewinnić…
Sąd nas nie uniewinnił. Ze względu na szkodliwość treści, sędzia nie zgodził się
na odczytanie ballady i dyskutowanie na temat zawartych w niej wiadomości. Nasz adwokat,
opłacony przez nasze rodziny, też bał się podjąć taką linię obrony. Po dwudniowej rozprawie dostaliśmy
po dziesięć miesięcy więzienia. Ale przynajmniej na sali sadowej widzieliśmy, że mamy wielu
prawdziwych przyjaciół.
czytaj dalej...
A głównymi poszkodowanymi byli nasi rodzice. Oni nie spali po nocach. Ojciec mojego „wspólnika” został zwolniony z pracy. Moja matka miała dyscyplinarkę, dostała naganę za złe wychowanie syna i podała się do dymisji z pracy. Ojcu odebrano pensję dla zasłużonych. Nasi rodzice byli Prawdziwymi Bohaterami w całej tej historii.
Czas mijał. Adwokat odwoływał się od wyroku. Nie wiedzieliśmy, kiedy nasza sprawa dojdzie do apelacji. Zaczęły się wakacje. Mimo zakończenia sprawy pozostaliśmy na statusie więźniów śledczych. Nie dano nam więziennej odzieży, mogliśmy dostawać i wysyłać listy bez ograniczenia adresatów, oczywiście po zatwierdzeniu przez cenzurę więzienna. Ale też spacery były tylko półgodzinne (więzień karny miał prawo do godziny), wizyty rodziny tylko raz na miesiąc (karni – co dwa tygodnie), ograniczenie gazet i oczywiście cały czas na celi.
W nocy 20 sierpnia 1968 roku słyszeliśmy ciągły szum przelatujących nad miastem ciężkich samolotów. Rano
przez głośnik dowiedzieliśmy się o „bratniej pomocy” udzielonej Czechosłowacji. Nie mogłem doczekać się
gazet. Wykryłem ciekawą rzecz. Na temat tych wydarzeń najbardziej prawdomówna była „Prawda”
(te gazetę dawali nam bez ograniczeń, wraz z „Trybuną Ludu”). Po jakimś czasie
w więzieniu na Kleczkowskiej spotkałem żołnierzy, których skazano za odmowę spełniania
rozkazów w Czechosłowacji.
Siedzenie w celi bywa uciążliwe. Szczególnie latem,
gdy dostaje się widokówki z wakacji. Bardzo szybko dostaje się choroby nazywanej kurwicą
więzienną. Zewnętrznym jej objawem jest szybkie chodzenie od ściany do ściany. Cztery kroki
w jedna stronę, ostry zwrot, cztery kroki z powrotem. Samotnie, często parami. Ten krok wyróżnia
byłych więźniów na wolności. Potem widziałem to również w Izraelu.
Poprosiłem o wyjście do pracy. Po kilku odmowach postanowiłem walczyć o swoje prawa
więźnia karnego. Ogłosiłem głodówkę i… zadziałało. Po dwóch dniach wezwał mnie naczelnik
i obiecał pozytywne załatwienie sprawy.
W pierwszej połowie września wywołano mnie z celi razem
z rzeczami. Noc spędziłem z całą grupą w przejściówce. Wszyscy próbowali zgadnąć, dokąd
pojedziemy. Według składu grupy wszystko było możliwe. Byli tam i z lekkimi wyrokami
i również z dożywociem, małolaty i zgredy. Rano oddali nam nasze rzeczy (dostałem swoją
zimową odzież z marca), ale bez sznurówek, pasków, scyzoryków. Przeszliśmy dokładną rewizję,
bo każdy więzień powoli dorabia się różnych nielegalnych rzeczy, jak zaostrzone łyżki, improwizowane
grzałki, zapalniczki itp.
I do suki, czyli specjalnie przystosowanej do przewozu więźniów nyski. Konwojujący nas
klawisze nie chcą nic powiedzieć o kierunku jazdy. Okien w naszej części nyski oczywiście nie ma,
ale powoli zgadujemy, że jedziemy na zachód, w kierunku Legnicy. Bywalcy szybko zgadują
pierwszą stację – Wilków, obóz pracy koło Złotoryi. Lekki reżym, dla tych z krótkimi wyrokami
lub już po odbyciu większości kary.
Następna stacja będzie Wołów, centralne więzienie. Gdzie ja
wpadnę?
Mam szczęście. Wysiadam w Wilkowie. Po sześciu miesiącach na celi, to jak sanatorium…
Albo kolonia letnia… Słoneczny dzień, trawnik z klombami, drzewa. Więźniowie kręcą się
po całym terenie bez eskorty.
Znów rewizja, prysznic i po raz pierwszy dostaję więzienne
ubranie i buty. Jeden z funkcyjnych więźniów odprowadza nas do przejściowej sali. Sala
w baraku, nikt nie zamyka drzwi na klucz, mogę wyjść, kiedy chcę na zewnątrz, jest świetlica
z ping-pongiem i telewizja, biblioteka. Jest też i pogorszenie warunków. Skończył się room
service. Na posiłki trzeba było się pofatygować do stołówki…
Następnego dnia mam rozmowę z wychowawcą. To takie skrzyżowanie politruka z socjalnym. Pyta się, czy już żałuję swoich grzechów. Ja, jak każdy doświadczony recydywista, odpowiadam tak niewinnie, że ja nie wiem, za co mnie tu trzymają, nic złego nie zrobiłem. Wychowawca obiecuje, że jeszcze ze mną porozmawia i ma nadzieje, że do końca wyroku zrozumiem. To taka aluzja, bo za miesiąc należy mi się skrócenie kary za dobre zachowanie. Ponieważ już co nieco nauczyłem się, to nawet nie złożyłem prośby. (Mój wspólnik został do końca w celi we Wrocławiu i złożył prośbę o skrócenie. Zwolnili go na Sylwestra, dwa tygodnie przed końcem, i te dwa tygodnie wisiały mu potem nad głową przez kilka lat.)
Po dwóch dniach aklimatyzacji dostałem przydział do pracy. Kopalnia miedzi „Konrad”, druga szychta (zmiana). Strasznie byłem ciekawy, jak tam będzie. Kiedyś, w ogólniaku, byłem na wycieczce w kopalni węgla, z Wałbrzycha przecież jestem, ale mimo wszystko czekało mnie coś nowego. Zabrałem swoje manele i przeniosłem się do odpowiedniego baraku. Od razu zauważyłem, że to niezła fucha. Pobudka codziennie o 8:00 rano, potem śniadanie, o godzinie 12:00 obiad, o 13:00 wyjazd do pracy. Powrót około północy, kolacja i spać. W odróżnieniu od innych brygad, górnicy, jako czołówka klasy robotniczej, dostawali codziennie mięso na obiad, (inni tylko raz w tygodniu) i 40% wypłaty kopalnianej (inni tylko 25%) na prywatne konto.
Ale największą frajdą było otarcie się o wolność. Po rewizji i liczeniu wychodziło się przez bramę obozu (obóz był otoczony podwójnym ogrodzeniem – wysoki drewniany parkan i płot z kolczastego drutu, wieże strażnicze z CBM-ami – normalny standard). Wsiadało się do normalnego autokaru, z przezroczystymi oknami i prawie godzinę jechaliśmy przez wolny świat. Na kopalni przy wejściu do szatni zostawialiśmy klawiszy i do wyjścia, po skończeniu szychty, byliśmy na równych prawach z normalnymi cywilami. W szatni każdy miał swój hak na ubranie i buty. Po przebraniu się w robocze ubranie, gumiaki, kask z lampką, zjechałem windą 500 metrów pod ziemię. Zauważyłem, że była tam stała temperatura, ponad 20oC, co przy nadchodzącej zimie było bardzo istotne.
Praca nie była za ciężka. Byłem tzw. konwojentem. Jeździłem kolejką po kopalni i byłem odpowiedzialny za podłączanie i odłączanie wagoników. Praca wesoła, chociaż czasami niebezpieczna, jeśli się nie uważało i na czas nie wyciągnęło ręki czy głowy spomiędzy wózków. Tak mijało siedem godzin. Po wyjeździe na wierzch gorące prysznice i szklanka mleka, jak w sanatorium i autokarem do „domu”. Trochę było mi szkoda traconych programów w TV, ale filmy były powtarzane rano. Z czasem mogliśmy nad ranem oglądać Igrzyska Olimpijskie w Meksyku. Krótko mówiąc, kolonia letnia, tylko ten płot był wyższy. Po sześciu miesiącach na celi była to na pewno poprawa na lepsze.
Jadąc do Wilkowa żywiłem różne obawy. Póki byłem w zamkniętych celach, miałem do czynienia z więźniami tzw. gospodarczymi albo innymi, trochę bardziej cywilizowanymi. W celi było nas tylko dwóch – trzech. Nie wiedziałem, jak to będzie między urkami. Mimo wszystko jestem Żydem i to nie kulturystą. Słyszałem też już wcześniej, jak to czasami odnoszą się do nowicjuszy. Tak więc pierwszy raz na ogólną salę wszedłem z duszą na ramieniu. Grupowy pokazał mi wolne łóżko. Przedstawiłem się sąsiadom, oni mnie. Włożyłem rzeczy do szafki. Inni „koloniści”, ciekawi wiadomości ze świata, zaczęli wypytywać, skąd, ile, za co. Ale główne pytanie było, co mówią we Wrocławiu (w więzieniu, oczywiście) o amnestii. Rok 1969 był rokiem 25-lecia PRL i wszyscy mieli nadzieję. Przyznam się, że na wolności ten temat w ogóle przez myśl mi nie przeszedł, ale za murem to jest główny nurt rozmów.
Jako polityczny (oficjalnie nie było w PRL takiego statusu) nie musiałem przestrzegać wszystkich niuansów urkowskiej grypsery (języka złodziejskiego, wymyślonego zresztą przez Żydów, z dintojrą, mojrą, i jarusami z hebrajskiego). Po kilku dniach ktoś mnie zagadnął, czy przypadkiem nie jestem Żydem. Zrobił to przy innych, z uśmieszkiem czekając na zaprzeczenie. Oczywiście rozczarowałem go, wiedząc, że z moją gębą nie mam co udawać Aryjczyka. I na tym się skończyło. Raz tylko, dwa miesiące później, jakiś nowoprzybyły wiezień próbował mnie przegnać z obrzędu picia herbaty mówiąc: „Co ten Żydek tu szuka?”. Nie zdążyłem zareagować, gdy główny urka wypędził go z kręgu, a inni go zakrzyczeli, że ja to niby Żyd, ale lepszy Polak od niego, bo przeciw Ruskim walczyłem. Tak, tam w więzieniu, nas, marcowych, widzieli, jako bojowników o wolność naszą i waszą.
Ponieważ jeszcze się nie urodził taki s…syn, co by mógł zatrzymać czas, dziesięć miesięcy też minęło. Żegnając się ze mną, wychowawca dał mi „przyjacielską” radę: „Macie obywatelu taki piękny kraj, po co wam tu w Polsce siedzieć?”. Odrzekłem, że mnie i w Karkonoszach się podoba i wyszedłem za bramę. Czekała tam na mnie matka i jak małe dziecko zabrała do domu.
Po drodze opowiedziała mi nowości z ostatnich dziesięciu miesięcy, te, których nie odważyła się opowiedzieć na widzeniach lub listownie. Podsumowała mówiąc, że jak najszybciej powinienem wyjechać. Nie bardzo mi się to widziało. Uznałem, że przesadza. To, że na studia nie mogę wrócić, nie przeszkadzało mi. Myślałem znaleźć sobie pracę jako przewodnik górski lub prowadzić jakieś dalekie schronisko…
W następnych dniach zacząłem spotykać kolegów, starych, jak i nowych. Pojawiło się trochę takich, których przedtem znałem tylko z widzenia, a teraz demonstracyjnie przysiadali się do mojego stolika w Kwancie, kawiarence mat-fiz-chem-u na Rynku. Miałem w planie odrobić zaległości kinowe, jak i znaleźć pracę. Z więzienia wyszedłem z pewna sumką, ale że siedziałem tylko dziesięć miesięcy, a nie dziesięć lat, dużo tego nie było.
Szybko wykryłem jeszcze jeden problem. Moi rodzice zmienili się. Bali się za każdym razem, gdy wychodziłem z domu. Wieczorami w ogóle nie wolno mi się było spóźnić o minutę. Zastawałem mamę bladą jak ściana…
Ja również się zmieniłem. Rok wcześniej takimi drobiazgami nie przejmowałem się. Byłem pełnoletni i nikt mnie nie będzie uczyć. Ja mam własne życie. Teraz zrozumiałem, że za moje chojractwo rodzice zapłacili wysoką cenę. Nie mogłem sobie pozwolić na to. Nawet w góry bali się mnie puścić.
Po dwóch-trzech tygodniach wezwano mnie na milicję. Mój stary znajomy, por. K., przypomniał sobie o mnie. Pogadaliśmy sobie o tym i owym, o moich planach na przyszłość, o moich możliwościach. Między innymi obywatel porucznik przypomniał mi, że po tym jak odsiedziałem wyrok jako syjonista, to jako syjonista mogę wyjechać. Przypomniał mi, że moja siostra jest przed maturą i pewnie będzie jej baaaardzo trudno dostać się na studia. Jego argumenty były takie same jak mojej mamy. Jakby się zgadali. Ale nadal było mi ciężko zdecydować się. Wyjeżdżając zdradziłbym moich przyjaciół, kolegów, którzy mnie tak dobrze przyjęli.
W drugiej połowie lutego, miesiąc po wyjściu, podałem się na wyjazd. Żeby nie być darmozjadem,
zapisałem się w urzędzie zatrudnienia, ale wiedziałem, że nie będę pracować. Miałem różne
dorywcze prace, na lewo przez spółdzielnię studencką, zapisywane na kolegów. Ale trzeba być
użytecznym obywatelem. Zacząłem chodzić od jednego zakładu do drugiego. Były instytucje, które
mi się nie spodobały, w innych nie było dla mnie miejsca.
Zauważyłem jednak ciekawą
rzecz. Wszędzie oddając podania wyjaśniałem kadrowym, że ja akurat wyszedłem z więzienia
i siedziałem za Marzec. I w wielu wypadkach stosunek do mnie się zmieniał. Nagle
było dla mnie miejsce. A ja akurat chciałem osiągnąć odwrotny skutek.
Z początkiem kwietnia dostałem odpowiedź. Musiałem wyjechać do 15 maja. Zaczęło się zbieranie papierków. Uczelnia, urzędy podatkowe, rada narodowa, ambasada holenderska, (która reprezentowała Izrael w Polsce) itd. Zacząłem żegnać się z tymi, którzy zostawali. Niektórzy rozumieli, inni mniej. To były te najcięższe dni. Rodzice też na razie zostawali, czekali aż siostra zda maturę w czerwcu.
Wyjeżdżałem 10 maja w niedzielę, dzień wyborów do Sejmu. Od południa zaczęli zjawiać się harcerze, aby mi przypomnieć, że jeszcze nie spełniłem obywatelskiego obowiązku. Z dumą pokazywałem mój dokument podroży, w którym było napisane, że to już nie mój obowiązek… Wieczorem na dworcu żegnałem się z przyjaciółmi. Mój „wspólnik” odprowadził mnie aż do Katowic, a mama do granicy. Przejście granicy przeszło bez problemów. Po kilku godzinach w Bratysławie czeski pogranicznik oglądając mój nie-paszport rzucił, że jadę mordować arabskie dzieci. Nie mogłem odmówić sobie tej przyjemności i odpyskowałem, że przynajmniej nie przyjdę mu z bratnią pomocą…
Jeszcze w Polsce postanowiłem że pojadę do Izraela. Takie to już głupie polskie
wychowanie, że człowiek musi mieć ojczyznę. Jeśli już nie Polska, to ojczyzną najbardziej
wydawał się Izrael.
15 maja 1969 roku wylądowałem w Lod, w Izraelu.