Strona główna Przeczytaj Branley Zeichner

Na przełomie lat 1967-1968 byłem studentem III roku Matematyki UWrBB (Uniwersytetu Wrocławskiego imienia Bolesława Bieruta). Podkreślam, że byłem studentem, bo na naukę za dużo czasu nie miałem. Trzeci rok był bardzo trudny dla mnie i mi podobnych. Wojsko na trzecim roku było w piątki, co dla aktywnych górołazów było występkiem przeciw naturze i jawnym pogwałceniem praw człowieka. Ale były to czasy jeszcze przed konferencją w Helsinkach i nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie się skarżyć. Zamiast się skarżyć, po prostu wyjeżdżaliśmy w góry już w czwartek po południu, tworząc sobie długi weekend.

Po kilku takich nieumundurowanych piątkach stało się jasne, że tego roku nie zaliczę i zacząłem poważnie planować dziekański urlop. Na zajęcia powoli przestałem chodzić, pracowałem w różnych fuchach, jak mycie okien, porządkowanie magazynów, wrzucanie węgla do piwnic. W domu już nie mieszkałem, kręciłem się po pokojach – byłem sobie panem. Co tylko zarobiłem, szło na kino, książki i góry. W końcu semestru zamiast szykować się do sesji złożyłem prośbę o dziekański. Nie bardzo zgadzali się (przez wojsko), złożyłem podanie jeszcze raz i czekałem na spotkanie z dziekanem.

W międzyczasie, chyba w końcu stycznia 1968 roku, doszła do mnie petycja w sprawie zamknięcia przedstawienia „Dziadów” w Warszawie. Kolega, były harcerz z Mokasynów, z Zielonej Góry (to był taki elitarny szczep, trochę przypominający „Walterów”, tyle że ich nie rozwiązali), dostał tę petycję od kumpla studiującego w Warszawie. Ponieważ miałem czas i wielu kolegów, pokręciłem się po akademikach i zebrałem dosyć dużo podpisów. Przekazałem te petycje z powrotem i o sprawie zapomniałem…

W Dzień Kobiet (8 marca, piątek, o ile pamiętam) już byłem w górach. Wróciłem do cywilizacji i usłyszałem, że w Warszawie coś się działo. Zajęty byłem rożnymi sprawami, byłem w kierownictwie Rajdu Marzanny (studencka impreza turystyczna). Został około miesiąc do imprezy i trzeba było się spieszyć. Ja, jako ten swobodny człowiek, tym się zajmowałem. Tymczasem i we Wrocławiu zaczęło się gotować, petycje popierające studentów Warszawy, komitety studenckie. Ciekawe czasy…

Dokładnie już nie pamiętam kiedy, ale chyba 12 marca wieczorem, poszliśmy z kolegą, też rajdowcem, na zupkę do studenckiej stołówki. Tam znaleźliśmy maszynopis z „dziadowską” balladą, jedną z wielu, jakie później śpiewano. Spodobała nam się. Byliśmy akurat przed zebraniem kierownictwa rajdu, w biurach Zrzeszenia Studentów Polskich, w tzw. wieży. Była tam maszyna do pisania i postanowiliśmy przepisać kilka (sześć, bo więcej kalki nie znaleźliśmy) kopii ballady, dla kolegów.

Ponieważ byliśmy bardzo mądrzy i panowała atmosfera studenckiej solidarności, bez namysłu dałem jedną z odbitek koledze z Komitetu Uczelnianego ZMS (Związku Młodzieży Socjalistycznej). On zabrał to na posiedzenie KU (Komitetu Uczelnianego) w sąsiednim pokoju. My zeszliśmy na wiec matematyków i tam rozdaliśmy pozostałe kopie ballady, jedną zostawiłem dla siebie. Po wiecu wróciliśmy z resztą aktywu turystycznego na zebranie w sprawach rajdu. Była nas czwórka turystów i jeszcze jeden kolega, chemik, który czekał na nas, bo mieszkaliśmy w tej samej okolicy i nie chciało mu się samemu iść do domu. Już zbieraliśmy się do odejścia, gdy do pokoju wpadło dwóch członków KU partii. Zaczęli się nas dopytywać, rozglądać się, przeglądali papiery, spisali nasze nazwiska i poszli. My także.

Następnego dnia w południe na wrocławskich uczelniach zaczął się strajk okupacyjny. Mimo, że rodzice twierdzili, że nie mam tam czego szukać, to ja, jako dorosły i wolny człowiek oczywiście tam byłem. Nie udzielałem się, bo już jasne było, że syjoniści są winni, ale być tam, byłem. Piękne czasy bycia razem. Budynek uniwerku otoczony milicją, to samo na innych uczelniach. Mimo kordonów, lecznicy kręcą się, przynoszą wiadomości. Z zakładów pracy – Pafawagu, Elwro – przynoszą nam żywność, pieniądze i słowa poparcia. Chodziły pogłoski o poparciu elewów obu wrocławskich wojskowych Szkół Oficerskich. Czuliśmy się wspaniale.
Rektorzy wrocławscy nie zgodzili się na zaproszenie milicji na uczelnię, wielu pracowników naukowych było z nami, szczególnie z wydziałów ścisłych.
Drugiego dnia strajku szukaliśmy oczywiście, co prasa kłamie o strajku. Nic nie było. Za to był duży artykuł o wykryciu na Uniwersytecie grupy wichrzycieli, syjonistów, bananowej młodzieży itp. To było właśnie nasze zebranie turystyczne sprzed dwóch dni. Ta publikacja tylko jeszcze bardziej wzburzyła młodzież na uczelniach.

Strajk skończył się następnego dnia, w wyniku porozumienia rektorów z komitetem wojewódzkim partii. Milicja odstąpiła od oblężenia, obiecano powołać komisje do zbadania wypadków i zadań studentów, a strajkujący opuścili budynki. Wróciłem do domu rodziców, aby ich uspokoić. Tam znalazłem wezwanie na świadka do Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej. Szukano mnie w domu już kilka razy…

Przebrałem się w czystą odzież, szczotki do zębów nie wziąłem ze sobą. Powiedziałem „cześć” rodzicom i poszedłem. Komenda MO była prawie naprzeciw domu. Przy wejściu stało dwóch milicjantów w kaskach. Pokazałem wezwanie i legitymację studencką. Jeden z nich wskazał mi po ojcowsku pałką kierunek. Miałem grubą skórzaną kurtkę, dlatego za bardzo się tym nie wzruszyłem.

Po kilku minutach oczekiwania zjawił się jakiś facet, cywil, i zabrał mnie ze sobą. Wędrowaliśmy przez długie korytarze, aż weszliśmy do jakiegoś pokoju. Facet wyszedł i wrócił po pół godzinie. Przedstawił się jako porucznik K., oświadczył mi, że jestem świadkiem i muszę mówić prawdę. Nie przejąłem się, bo nie miałem nic do ukrycia. Tak przynajmniej myślałem. Pytał mnie o zebranie opisane w gazecie. Wyjaśniłem, że to był komitet organizacyjny rajdu studenckiego, wyjaśniłem, co to rajd, jakie funkcje pełnią uczestnicy zebrania i myślałem, że skończyliśmy. Wtedy K. wyciągnął kopie ballady. Studiowałem matematykę, nie prawo, nie wiedziałem, jaka jest różnica między świadkiem a podejrzanym. Poza tym nie uważałem, że miałem coś do ukrycia. Ballada była jedną z łagodniejszych, słyszałem podczas strajku rzeczy o wiele ostrzejsze. Wyjaśniłem, że ją znalazłem, że przepisałem z kolegą (widział to ten działacz ZMS, który dostał ode mnie jej odbitkę) i nie pamiętałem, komu oddałem resztę kopii. Po kilku godzinach przekomarzania się por. K. oświadczył, że skoro nie pomagam mu dojść do prawdy, zostawia mnie do wyjaśnienia w areszcie. Odprowadził mnie do podziemi i tam przekazał dyżurnemu. Opróżniłem kieszenie, oddałem sznurówki, rewizja osobista, i do celi. Małe pomieszczenie z małym okienkiem pod sufitem. Dwie trzecie celi to drewniane podium. Na tym się śpi w nocy, było tam ciepło i jeden koc mi wystarczył. Po tym jak spałem w górach na kamieniach, brak materaca nie przeszkadzał mi zasnąć. Po jakimś czasie otworzyły się drzwi i wprowadzono kogoś w średnim wieku. On tylko powiedział „Dobry wieczór” i poszedł spać. Zrozumiałem, że był już w tej celi przede mną.

Rano o 8:00 przyniesiono nam śniadanie. Mój nowy znajomy wyjaśnił mi, że tak późną pobudkę zawdzięczamy niedzieli, normalnie wstaje się o 6:00. Dowiedziałem się, że mogą mnie tak trzymać do 48 godzin, a później muszę dostać nakaz aresztu potwierdzony przez prokuratora. Tak, że za jakieś 40 godzin pójdę do domu. Jednego nie wziąłem pod uwagę. Moje imię, nazwisko, imiona rodziców, mama pracująca jako nauczycielka w żydowskiej szkole, tato z partyjną rentą, wszystko to w roku 1968 bardzo pasowało do stereotypu wichrzyciela. Dlatego tez stało się tak, jak w owym starym żydowskim dowcipie:

– Znasz Joska?
– Jakiego Joska?
– Tego, co mieszka naprzeciw więzienia?
– Ach, tego Joska! A co z nim?
– A nic. On teraz mieszka naprzeciwko swojego domu…

Budynek Komendy Wojewódzkiej i areszt śledczy w budynku Sądów stały po drugiej strony fosy, naprzeciwko mieszkania rodziców na Włodkowica…

W południe znowu śledztwo. Dalej szukamy brakujących odbitek. Por. K. dziwi się, jakim swędem dochrapałem się piątki z polskiego na maturze. Przecież mój polski jest do niczego. On by mnie na matematykę nie przyjął ze względu na polszczyznę mojego podania na studia (podanie zresztą podyktowano nam wszystkim w liceum). Na takich przekomarzaniach czas mijał nam miło i szybko. O drugiej nad ranem wróciłem do celi. Rano pobudka była rzeczywiście o 6:00. Po śniadaniu wolno tylko siedzieć, dyżurny dba żebyśmy nie spali. W południe znowu śledztwo. Po kilku godzinach wracam do celi. Zostało już niedługo.

Pięć minut po upłynięciu ustawowych 48 godzin, wywołują mnie z celi. W biurze czeka na mnie miły facet. Przedstawia się jako dyżurny prokurator, wyjaśnia mi, że przestaję być świadkiem, a staję się podejrzanym, więźniem śledczym na 30 dni. Objaśnia mi moje prawa i obowiązki. O adwokacie mowy nie ma. Zresztą nie uważałem, że jest potrzebny.

Jeszcze dwa dni odsiedziałem w tej celi. Podczas spotkań ze śledczym zrozumiałem, że i reszta naszej szajki wichrzycieli była przesłuchiwana. Ale nowych pytań nie było. Tylko groźby por. K., że on już wie wszystko, bo inni są mądrzejsi ode mnie…

Po dwóch dniach wywołano mnie z celi. Oddano mi wszystko z depozytu i przekazano por. K. i jeszcze jednemu smutnemu panu. Ten pan wyciągnął z kieszeni pistolet, zarepetował go i ostrzegł mnie, że w razie próby mojej ucieczki będzie strzelać bez ostrzeżenia. Nie wiem, dlaczego, ale nie przejąłem się. Na wszelki wypadek nie uciekałem. Na wszelki wypadek byłem też bez sznurówek…

Wyszliśmy z budynku. Na zewnątrz był ładny wiosenny dzień. Przeszliśmy, nie spiesząc się około 100 metrów do budynku Sądów. Tam znów zatrzasnęły się za mną ciężkie drzwi aresztu śledczego.

Po rewizji wprowadzono mnie do przestronnej słonecznej celi. Trzy łóżka, pojedynka i piętrówka, muszla, nie jakiś kibel, zlew, stół i trzy krzesła. Wolne było tylko to górne łóżko i z przyjemnością je zająłem. Moi współtowarzysze byli ode mnie starsi, gdzieś powyżej trzydziestki. Jeden z nich, recydywista, był kierowcą z zawodu i siedział za różne kradzieże. Drugi był zaopatrzeniowcem i ponieważ miał na liczniku ponad 100 tys. zł, czekało go co najmniej osiem lat. Obaj byli spokojni, uporządkowani, lubili opowiadać, także czas mijał. Od czasu do czasu wołano kogoś na śledztwo, pół godziny spaceru, raz na tydzień fryzjer przynosił ploteczki. Ten fryzjer szczególnie mi się spodobał, bo nigdy nie przepadałem za goleniem się. A tu nie musiałem się skrobać samemu. Za paczkę sportów robił to delikatnie i nawet dezynfekował brzytwę (AIDS jeszcze wtedy nie wymyślili). Idąc na jedno ze śledztw udało mi się zauważyć, że na innym piętrze siedzi mój kumpel, ten z którym znaleźliśmy ową ulotkę.

Po miesiącu mój areszt został oczywiście przedłużony. Mniej więcej wtedy śledztwo zrobiło się ciekawsze. Por. K. dowiedział się gdzieś o petycji „dziadowskiej”. Ja w międzyczasie oczywiście zapomniałem, skąd ją miałem i komu oddałem. Po kilku dniach miałem uciechę. Przyniósł mi on album ze zdjęciami warszawskich aresztowanych. Koniecznie chciał, żebym wskazał znajomych. A ja nie mogłem mu nic pomoc. Znałem tam tylko jednego, ale już byłem doświadczonym więźniem i kolegi z kolonii letniej w Gdańsku-Przeróbce też nie poznałem.

1 czerwca, w Dzień Dziecka, dowiedziałem się z gazety, że śledztwo zostało zakończone i akt oskarżenia przeciw nam dwóm został przekazany do sadu. Oskarżono nas z §22 MKK (Mały Kodeks Karny, uchwalony w latach stalinowskich do walki z reakcją) – „rozpowszechnianie wiadomości mogących zakłócić spokój publiczny”. Kara minimalna – trzy lata.

Po kilku dniach zjawił się prokurator i dał mi do przeczytania ten akt oskarżenia. Paragraf został zmieniony na zwykły kodeks karny, rozpowszechnianie fałszywych wiadomości, kara do dwóch lat. Ucieszyłem się tą zmianą. W mojej balladzie nie było żadnej fałszywej wiadomości. Wszystko zostało potwierdzone w przemówieniu Gomułki z 19 marca. Teraz sąd będzie musiał nas uniewinnić…

Sąd nas nie uniewinnił. Ze względu na szkodliwość treści, sędzia nie zgodził się na odczytanie ballady i dyskutowanie na temat zawartych w niej wiadomości. Nasz adwokat, opłacony przez nasze rodziny, też bał się podjąć taką linię obrony. Po dwudniowej rozprawie dostaliśmy po dziesięć miesięcy więzienia. Ale przynajmniej na sali sadowej widzieliśmy, że mamy wielu prawdziwych przyjaciół.

czytaj dalej...