Strona główna Przeczytaj Jarosław Jankowicz

Do chwili obecnej właściwie nie zdawałem sobie sprawy ze znaczenia słowa „emigrant”. Zawsze kojarzyło mi się z wieszczami, którzy gdzieś na obczyźnie, w czasie zaborów, pisali swoje dzieła będące w wiekach późniejszych pożywką dla znudzonych licealistów. Emigrant – to dla mnie człowiek daleki, nieobecny, gdzieś tam żyjący, na pewno mu lepiej, bo w cieple i puchu lub na przyjęciach. Czasem uroni łezkę przy starym kaganku, będzie dumał i dumał, aż mu wyjdzie spod pióra kolejny tom wspomnień.

Osobiście uważam, że emigracja występuje wtedy, gdy jest tęsknota. Kiedy uświadomię sobie, ile pozostawiam: ludzi, spraw, przeżyć, rezygnując dla czegoś innego. Czy to inne będzie lepsze – tego nigdy nie wiem. Opowiem jak wrócę, przybędę, zostanę, cofnę się pamięcią wstecz…

Gdyby Anglicy byli Polakami…

Jestem prawie rok w Anglii. Tak, to ta jedna z przestrzeni, dla której ponoć setki tysięcy, może miliony, porzuciło z różnych przyczyn swoją małą ojczyznę. Może nie będzie to ta szumna Polska, może to tylko zwykłe Pabianice, szare miasteczko ze zmęczonymi ludźmi… Bezrobotnymi, stojącymi w kolejce do banku tylko po to, by zapytać ubraną w żakiet panią w białej koszuli: „Czy jest już emerytura?”. „Nie, jeszcze nie ma…” – odpowiada ze smutkiem ta spoglądająca sponad komputera.

Anglia ani mnie nie zachwyca, ani nie porusza specjalnie. To niby moja chwilowa teraźniejszość z ludźmi, innymi przeżyciami i problemami (bo przecież problemy nie znikają tak same z siebie, czasem wyglądają po prostu trochę inaczej). Kiedy pracowałem w Polsce w szpitalu jako pielęgniarz, zdarzało mi się narzekać na pracę, warunki finansowe, organizację tej jednej z trzech części życia, bo tyle bodajże spędzamy pracując. Teraz z utęsknieniem wspominam ten cały trud pomagania rodakom, którym zdrowie spłatało figla. Tęsknię bardzo za atmosferą w pracy, której tutaj nigdy nie będzie. Dlaczego? No właśnie… Gdyby Anglicy byli Polakami… Ale nie są… Oni są sobą, a my jesteśmy nasi. „Cudze chwalicie, swego nie znacie” – o, jakie to mądre przysłowie!!! Powinno być wpisane na pierwszej stronie jakieś mądrej książki.

Granica języka

Moja emigracja jest nie tylko taką fizyczną nieobecnością w kraju. Emigruję sam wewnątrz siebie, kiedy w dniu wolnym od pracy wolę pozostać w domu, nie włączać telewizora, by nie narażać psychiki na kolejne zwroty w obcym mi języku. Języka, który nie przylega mi do serca, a do rozumu wchodzi z wielkim trudem. Dla porównania przychodzi mi na myśl fizjologiczna bariera w łożysku, kiedy kobieta nosi pod sercem małe „Polaczątko”. Krew w łożysku przekaże tlen i substancje odżywcze, ale często zatrzyma to, co nie powinno się dostać do organizmu dziecka. Tak w skrócie wygląda moja nauka języka angielskiego. Nie chłonę go jak jamochłon. Biernie… Nic samo nie wchodzi do głowy, a wysiłek nauki zmusza w jakiś sztuczny sposób do pokochania tego, co nie jest takie ukochane. Może używam zbyt wielu zawiłości. Faktycznie tęsknota za krajem w moim przypadku wyraża się właśnie w tym, o czym tutaj piszę.

Angielskie obyczaje oczami Polaka

Przez ten rok udało mi się zwiedzić malownicze miejsca rejonu, który zamieszkuję. Z zadowoleniem podziwiałem okazałe mury starego jak świat Uniwersytetu Oksfordzkiego… Tak bardzo chciałbym zobaczyć jeszcze Cambridge. Tyle o Cambridge słyszałem, szczególnie w czasach liceum, kiedy nauczycielka plastyki dla uspokojenia klasy z czarnym humorem głośno wypowiadała zdanie: „Czy ja jestem w Cambridge?” patrząc przez okno na szkołę specjalną, którą tak przyszło określać w czasach mej nauki w ogólniaku. W „Cambridge” za to zdawałem maturę, bo we własnym LO nie było miejsca… Może dlatego tak chciałbym zobaczyć ten prawdziwy bastion wiedzy, gdzie wiele mądrych głów zdobyło laury uznania… popijając angielską herbatę.

Bardzo mile wspominam te pierwsze dni po przyjeździe, gdzie wszystko wydawało mi się kolorowe, szczególnie ludzie ubrani w inne odcienie niż brąz, szary, granat i czerń. Przyznam, że dopiero tutaj nauczyłem się wychodzić w dresie na zewnątrz. W Polsce wstydziłbym się wyjść w klapkach do pobliskiego sklepu. Być może ośmieszyłbym się pod czujnym wzrokiem obserwatorek z okien pierwszego piętra… Śmiech mnie ogarnia.

Cóż jeszcze mnie zachwyca w Anglii? Na pewno nie tea time, o którym rzeczywiście myślałem w Polsce, że istnieje. Wyobrażałem sobie to wówczas dosłownie, jak to w reklamach bywa, że nagle wszyscy rzucają zajęcia o jednej porze… Czy to robotnicy pracujący na 23. piętrze drapacza chmur, czy sekretarki w biurach czyniące pauzę w pracy i jak jeden mąż popijają w filiżankach, kubkach swój napój narodowy, oczywiście na czele z królową Elżbietą II… O, naiwności… Niestety, i tego nie ma.

Mój uśmiech za to zawsze wzbudza ludzka uprzejmość na ulicy, gdy nieznajoma mi osoba potrafi minąć mnie na chodniku mówiąc znane „Hi!” (czyt.: haaaaj!) widząc mnie pierwszy i ostatni raz. Czasem jednak słowa uprzejmości, szczególnie w pracy, są sztucznie nadużywane. Na przykład wtedy, gdy po raz dziesiąty z rzędu w ciągu dnia menadżerka, którą faktycznie mało interesuję, pyta mnie: „Alright???” („Wszystko w porządku?”). Czasem mam jej ochotę odkrzyknąć: „Nothing is alright!”. Ale wiem, że nie zawsze się to opłaca, szczególnie wtedy, gdy jest się tym drugiej kategorii, jest się nie – Anglikiem.

czytaj dalej...