Nazywam się Krystyna Markut z domu Sawa, urodziłam się 1 maja 1935 roku we Lwowie. Rodzice moi posiadali dom jednopiętrowy z czterema mieszkaniami na Lewandówce, przedmieściu Lwowa. Ojciec mój, Józef Sawa był zegarmistrzem we własnym zakładzie w śródmieściu przy ulicy Chorążczyzny.
Spokojne i dostatnie życie skończyło się 1 września 1939 roku. Ojciec mój służył w lotnictwie i tak jak większość rozbitej armii i lotnictwa przeszedł obóz w Rumunii skąd uciekł. Przedostał się do Francji, gdzie gen. Sikorski zmobilizował rozbitków i przekazał Anglii. Mój ojciec całą wojnę służył w Dywizjonie 300.
Mama moja, Maria Sawa z Rehorowskich, przeżyła całą wojnę i okupację rosyjską, potem niemiecką i znowu rosyjską we Lwowie. Ta ostatnia rosyjska okupacja skończyła się dla nas wyjazdem ze Lwowa z paroma tobołkami, zostawiając wszystko za sobą. Następne dziesięć lat spędziłyśmy w Rozwadowie nad Sanem, gdzie ukończyłam czteroletnie Technikum Finansowe i rozpoczęłam pracę jako księgowa w Gminnej Spółdzielni.
W międzyczasie poznałam mojego przyszłego męża, Jana Markuta, który ze studiów w Poznaniu przyjeżdżał do Rozwadowa odwiedzać swoich rodziców. Ślub wzięliśmy 19 marca 1955 roku w Bytomiu u mojego stryjka Edwarda Sawy, który zastępował mi ojca. W Bytomiu Jan, z wykształcenia artysta plastyk, projektował wnętrza sklepów, kawiarni itp. W 1956 roku urodził się nasz pierwszy syn Tomasz, a w 1958 drugi syn Maciej.
W 1964 roku mama moja uzyskała zezwolenie i paszport na wyjazd do swego męża, a mojego ojca po 25-letniej rozłące. Półtora roku później zmarła na raka trzustki. Pochowana na polskim cmentarzu w Glasgow w Szkocji.
czytaj dalej...
Mój stryj, Edward Sawa, który z rodziną wyemigrował do USA w 1963 roku, sponsorował moją całą rodzinę i w lutym 1972 roku popłynęliśmy TSS Stefanem Batorym do Nowego Jorku. Stamtąd przedostaliśmy się autobusem do Chicago, gdzie mieszkaliśmy przez sześć lat adaptując się do nowych warunków życia.
W 1978 roku przenieśliśmy się do Clearwater na Florydzie. Tu zapuściliśmy korzenie na stałe. W naszej małej restauracyjce „Little Europe” zbierali się rodacy, których wtedy w tym okręgu było bardzo niewielu.
Kiedy 13 grudnia 1981 roku gen. Jaruzelski ogłosił stan wojenny w Polsce, mój mąż zainicjował wiec protestacyjny. Z grupą najbliższych przyjaciół zorganizowaliśmy wiec w Crest Lake Park w Clearwater. W naszym domu malowało się transparenty, szyło flagi, a Janek namalował duży portret Lecha Wałęsy. Wiec odbył się w połowie stycznia 1982 roku. Jednymi z uczestników wiecu byli moi klienci, Wally West ze swoim ojcem Florianem. W następnym spotkaniu rodaków w „Little Europe”, któremu przewodniczył Wally West, postanowiliśmy założyć organizację. Wally został prezesem, mój mąż wiceprezesem, było kilku członków zarządu, a ja podjęłam funkcję skarbnika. Tak powstał Amerykański Instytut Kultury Polskiej w hrabstwie Pinellas. Naszym celem jest propagowanie polskiej historii i kultury wśród Amerykanów, którzy bardzo niewiele wiedzą o naszym naukowym dorobku i bogatej kulturze.
Wally przeszedł na emeryturę po 28 latach niezmordowanej pracy. Ja poszłam w jego ślady rok później, oddając pozycję skarbnika młodszej osobie. Z braku lepszej kandydatury ostatnio przyjęłam funkcję prezesa, aby kontynuować propagowanie polskości na ziemi Waszyngtona.
Największym i trwałym osiągnięciem Instytutu jest ufundowanie pomnika gen. Tadeusza Kościuszki w Williams Park w St. Petersburgu na Florydzie dłuta polskiego artysty rzeźbiarza Andrzeja Pityńskiego. W ciągu 30 lat istnienia AIPC organizowaliśmy odczyty znanych pisarzy i historyków dla studentów wyższych uczelni, historyczne wystawy, sztuki teatralne, koncerty muzyki polskiej i filmy.
Po długiej i ciężkiej chorobie mój mąż zmarł 15 listopada 1993 roku. Dwa lata później, w wieku 60 lat otrzymałam dyplom ukończenia dwuletnich studiów w St. Petersburg Junior College w zakresie administracji służby zdrowia.
Trzy miesiące później zdałam akredytacyjny egzamin uprawniający do sprawowania kierowniczego stanowiska działu rekordów medycznych. W wieku lat 73 zdałam akredytacyjny egzamin uprawniający do pracy w medical coding.
Całe życie marzyłam o tym, żeby wrócić do mojego miasta Lwowa. Po bardzo wielu latach doczekałam się wreszcie tego, że warunki polityczne i moje możliwości finansowe pozwoliły na to, żeby pojechać na Kresy. W tym roku już dziewiąty raz byłam z moją przyjaciółką u naszych rodaków, którzy tam jeszcze żyją. Każdego roku staram się zebrać trochę pieniędzy od znajomych, przyjaciół i ludzi dobrej woli, aby ulżyć naszym ludziom w ich trudnym i biednym życiu. Dla nich hymn „Nie rzucim ziemi” to nie tylko slowa poetki, to ich droga życia. Mam stale w pamięci fakt, że gdyby nie decyzja mojej mamy, aby opuścić Lwów w 1945 roku, może ja byłabym na ich miejscu albo zginęłabym jak wiele tysięcy naszych rodaków wywiezionych na Syberię.
Wywiad przeprowadził Edi Pyrek w 2011 roku w Clearwater na Florydzie.
Saga rodziny Sawów
Nie znam genezy rodu Sawów, ale wiem, że jest to rodzina Kresowa. Mój dziadek, Tomasz Sawa, urodził się w Korościatynie, polskiej wiosce blisko Monasterzysk koło Stanisławowa. Opuścił rodzinną wieś w pierwszych latach XX wieku. Osiadł we Lwowie, gdzie się ożenił i miał czterech synów: Stanisława, który zmarł na gruźlicę w kwiecie wieku, Józefa (mojego ojca), Władysława i Edwarda. Dla ścisłości genealogicznej należy dodać, że brat mojego dziadka, Jan, wyemigrował z Krościatyna do Ameryki Północnej, Antoni do Ameryki Południowej, a czwarty z braci, Józef (może Franciszek - nie pamiętam imienia) pozostał w rodzinnym majątku w Krościatynie. Cała jego rodzina z wyjątkiem najmłodszego Józka (moje pokolenie) zginęła pod siekierami bandy UPA w ciągu jednej nocy 29 lutego 1944 roku. Tej nocy cała wioska została wypalona i zrównana z ziemią. Aktualnie nie ma jej na współczesnych mapach, ponieważ jest tam teraz nowa wieś Krynica, zbudowana przez przesiedlonych Łemków z okolic polskiej Krynicy w 1946 roku w czasie znanej akcji „Wisła”. Odnalazłam tę wioskę w lipcu 2009 z jedyną żyjącą tam Polką, panią Heleną Trus, która znała rodzinę Sawów i od niej mam te informacje. Po tej małej dygresji wracam do właściwego tematu.
Ojciec mój, Józef Sawa, ożenił się we Lwowie z Marią Rehorowską. Ja urodziłam się 1 maja 1935 roku. Miałam cztery latka, kiedy zaczęła się zawierucha wojenna 1 września 1939 roku. Ojciec został powołany do lotnictwa. Widziałam go po raz ostatni w połowie sierpnia na lotnisku Sknilow. Cały okres wojny przeżyłyśmy z mamą we Lwowie.W 1945 roku „oswobodziciele” kazali się nam wynosić do centralnej Polski albo przyjąć obywatelstwo rosyjskie. Więc wyniosłyśmy się, zostawiając dom na Lewandowce i zakład zegarmistrzowski ojca na ulicy Chorążczyzny, boczna Akademickiej, czyli w samym centrum handlowym miasta.
W wagonie bydlęcym z innymi dziewięcioma rodzinami „wlekliśmy” się dziewięć dni do małej stacji węzłowej w Rozwadowie. Kiedy odstawiono nas na boczny tor mama zadecydowała zostać w tym miasteczku, bo i tak nie było gdzie i czym dalej jechać. Mieszkałyśmy tam równe dziesięć lat, aż do mojego zamążpójścia i przeniesienia się do Bytomia na Górnym Śląsku. W międzyczasie mama starała się odszukać ojca przez Czerwony Krzyż, gdzie uzyskała odpowiedź, że ojciec został uznany jako zaginiony. Odnalazła natomiast najmłodszego brata ojca, Edwarda, który w wieku 17-tu lat jako ochotnik walczył na ulicach Lwowa i został ranny w prawe ramię. Torturowany przez obu najeźdźców, Niemców i Rosjan, cudem przeżył wojnę w partyzantce w lasach Przeworska. Po wojnie, jako inwalida wojenny, osiedlił się w Bytomiu. Razem z mamą byłyśmy na jego ślubie z Marią Surowiecką i od tego momentu stryj Edward był dla mnie drugim ojcem. Dopiero w 1948 roku poprzez kuzyna mamy dowiedziałyśmy się, że ojciec jest inwalidą wojennym i mieszka w Glasgow, w Szkocji.
Losy wojenne mego ojca wiodły przez tzw. „zieloną granicę” do Rumunii. Internowanie, ucieczka wreszcie ponowna mobilizacja przez gen. Sikorskiego we Francji i przerzut do Anglii gdzie do końca wojny służył w RAF-ie w jednym z polskich dywizjonów (300 albo 306 – tego nie pamiętam). Jego młodszy o trzy lata brat Władysław został schwytany na próbie przekroczenia granicy przez władze rosyjskie i wywieziony w głąb Rosji w okolice Kotlasu. Zmobilizowany przez gen. Andersa, przeszedł całą kampanię w północnej Afryce, a w bitwie o Monte Casino został ranny i przetransportowany do Anglii na leczenie. Tam, dziwnym przypadkiem, co ja nazywam opatrznością, spotkał się z moim ojcem. Władek wkrótce po wojnie ożenił się ze Szkotką i niedługo potem wyjechali do Stanów Zjednoczonych.W dużym skrócie jest to historia trzech braci, którzy walczyli w II-giej wojnie światowej na jakże różnych frontach.
W międzyczasie moja mama zaczęła starania o wyjazd do ojca w ramach programu łączenia rodzin. Niestety, sekretarz Bolesława Bieruta stwierdził, że równie dobrze ojciec może wrócić do Polski, co w warunkach ówczesnej Polski znaczyło wieloletnie więzienie. Rozłąka z bardzo ograniczoną korespondencją ze względu na cenzurę i szykany trwała wiec kolejne długie lata. Dopiero w grudniu 1964 roku, po 25-ciu latach rozłąki, mama otrzymała paszport i pozwolenie na wyjazd do ojca. W sierpniu 1965 roku zezwolono mi na odwiedziny rodziców w Glasgow, dokąd pojechałam z moimi dwoma nieletnimi synami. Wtedy to po raz pierwszy spotkałam się z moim ojcem, po 26-ciu latach rozłąki. Pożycie małżeńskie moich rodziców po połączeniu nie trwało długo, bo w czerwcu 1966 roku moja mama zmarła na raka trzustki. W 1963 roku Władysław zasponsorował Edwarda z rodziną do przeniesienia się do Chicago.
Moja mama na łożu śmierci prosiła mnie żebym skorzystała z zaproszenia Edwarda na wyjazd z Polski do Chicago. Nasze starania o wyjazd do Ameryki z rodziną trwały pięć lat. Przyjechaliśmy do Chicago w 1972 roku, a sześć lat później przenieśliśmy się na Florydę. Wkrótce dołączył do nas mój ojciec, a później zjechali również Władek i Edek z żonami.
Mój mąż, Jan Markut, zmarł w 1993 roku. Mój ojciec odszedł w 2000 roku, jego brat Władysław trzy lata później, a Edward w 2008 roku. Wszyscy zmarli na Florydzie.
Tak zakończyła się historia trzech braci.
Cześć ich pamięci.
Z pamięci dziecka
1 września 1939 roku miałam dokładnie 4 latka i 4 miesiące. Ojciec mój był powołany do lotnictwa na krótko przed wojną. Pamiętam, że odwiedzałyśmy go na lotnisku lwowskim na Skniłowie. Pamiętam pierwsze bomby lecące na Lwów, które oglądałam z dziecięcym zaciekawieniem biegnąc z mamą do schronu. W tych pierwszych dniach wojny odnosiłyśmy klientom ojca nieodebrane z naprawy zegarki. Ojciec posiadał zakład zegarmistrzowski przy ul. Chorążczyzny w śródmieściu.
W czasie jednego z bombardowań Lwowa z przekupionym dużymi pieniędzmi taksówkarzem wiozłyśmy babcię Sawową do szpitala, gdzie tego samego dnia zmarła w czasie operacji. Edek, najmłodszy brat mojego ojca, leżał w tym czasie w szpitalu raniony przez snajpera z niemieckiej 5-tej kolumny. Z tego powodu nie mógł uczestniczyć w pogrzebie własnej matki.20 września 1939 roku Sowieci wkroczyli do Lwowa i zaczęły się wywózki na Sybir szczególnie podejrzanych politycznie i rodzin wojskowych.
Nie mieszkałyśmy wtedy w naszym domu na Lewandówce, tylko ukrywałyśmy się u rodziny, krewnych i przyjaciół. Wtedy to młodszy brat mojego ojca, Władek (który również brał udział w obronie Lwowa) został aresztowany przy próbie przekroczenia granicy i zesłany na Sybir.Kiedy Niemcy wyparli Sowietów ze Lwowa, zaczęła się długa okupacja.
Z obawy przed wywózką do Niemiec na przymusowe roboty mama przyjęła pracę sprzątaczki w biurze Dyrekcji PKP, co uprawniało ją również do otrzymania kartek żywnościowych.
W 1942 roku powinnam była zacząć szkołę podstawową, ale szkoły były już dla nas pozamykane. Byłam chyba tylko dwa albo trzy razy w klasie mieszczącej się w jakimś zamkniętym sklepie przy ul. Królowej Jadwigi i na tym skończyła się moja edukacja. Zamknięta w mieszkaniu podczas godzin pracy mojej mamy uczyłam się pisać nastarych zeszytach mojego kuzyna ,mama natomiast uczyła mnie czytać i liczyć.
Pamiętam, że zima była bardzo mroźna z dużą ilością śniegu. Przyznawane racje węgla nie były wystarczające do ogrzania mieszkania, mama chodziła więc wieczorami na tory kolejowe zbierać węgiel usypywany z lokomotyw przez kolejarzy Polaków. Raz omal nie przypłaciła tego życiem goniona przez Niemca strażnika.
Dwie kostki cukru dziennie z deputatu mamy dla pracujących i wodnista marmolada z buraków cukrowych to były moje słodycze. Mama obywała się sacharyną.
W 1943 roku przyjmowałam Pierwszą Komunię św. w kościele św. Elżbiety przez ks. Szatkowskiego. Sukienkę miałam uszytą z firanki. W czasie zimy nosiłam płaszcz uszyty z koca, a w lecie sandały drewniaki. W tym czasie nic nie wiedziałyśmy ani o ojcu, ani o stryjku Władku. Edek z bezwładną prawą ręką pracował w konspiracji. Wydany przez szpicla, więziony i torturowany przez Gestapo przetrwał tylko dzięki młodzieńczej kondycji.
Kiedy Sowieci zbliżali się do Lwowa, zaczęły się znowu bombardowania. Edkowi udało się wydostać z więzienia przy ul. Łąckiego. Przyszedł do nas, aby się wykąpać i wyspać. Tego wieczoru, kiedy alarm ogłosił następne bombardowanie, prosiłyśmy go, aby uciekł z nami do schronu, ale on chciał tylko spać. Pobiegłyśmy do schronu same. Po skończonym nalocie, wracając do domu, zobaczyłyśmy trzy olbrzymie wyrwy w ziemi. Bardzo blisko domu, w którym spał Edek upadły trzy bomby, żadna z nich nie eksplodowała.Wkrótce Niemcy uciekli ze Lwowa pod naporem inwazji rosyjskiej. Tak zaczęła się następna okupacja tym razem nazywana wyzwoleniem
Edek, członek AK, zbiegł do partyzantki w lasach przeworskich. Jednego z naszych krewnych, wujka Piotra Kmytę, Sowieci aresztowali za posiadanie radia i wywieźli do Donbasu, do pracy w kopalni węgla. Jego żona, a moja chrzestna matka, ukochana ciocia całej rodziny, została sama z najmłodszym synem Marianem, najstarszy syn Zbyszek zmarł w czasie okupacji niemieckiej na tzw. Galopkę, czyli galopującą gruźlicę płuc, a młodszego syna Julka Niemcy wywieźli na roboty do Niemiec. Wprowadziłyśmy się z mamą do cioci, bo razem było lżej. W 1944 roku po zdaniu egzaminu zaczęłam chodzić do szkoły prowadzonej w języku rosyjskim. Przyjęto mnie do klasy trzeciej, którą ukończyłam w następnym roku, ale już w Rozwadowie.
Już w 1944 było wiadome, że trzeba będzie opuścić Lwów, albo przyjąć obywatelstwo rosyjskie. Zaczęły się starania o kartę ewakuacyjną i pakowanie. Większość tych pak i mebli została później i tak na peronie gdyż nie było na nie miejsca w przeładowanych towarowych wagonach. Na karcie ewakuacyjnej miejscem docelowym była miejscowość Rozwadów. Tam mieszkali krewni wujka Kmyty, poza nimi nie mieliśmy nikogo w centralnej Polsce.Kiedy na początku marca 1945 roku opuszczaliśmy w czwórkę nasze miasto w wagonie towarowym mieszczącym dziewięć rodzin, nie było miejsca na nic innego, jak tylko na niezbędne do przetrwania tej długiej i bardzo uciążliwej podróży. Nasi oswobodziciele przedłużali celowo naszą drogę, zatrzymując transport w szczerym polu, zbierając od ludzi to, co jeszcze wartościowego im pozostało.
Nic dziwnego, że podróż nasza ze Lwowa do Rozwadowa trwała całe dziewięć dni. Kiedy odstawili nasz transport w Rozwadowie na boczny tor, bo lokomotywa była potrzebna dla ważniejszych celów, mama poszła do miasteczka w poszukiwaniu żywności. Znalazła kuchnię PUR, która była specjalnie zorganizowana dla wschodnich przesiedleńców. Dostała trochę zupy i równocześnie zaangażowała się tam do pracy jako kucharka. Odnalazła też krewnych cioci, u których znalazło się miejsce do zamieszkania, gdyż rodzina Bednarków wkrótce miała się przeprowadzić do Poznania. Kiedy zlikwidowano kuchnię PUR, mama dostała pracę jako kucharka w miejskim przedszkolu. Życie w powojennej Polsce nie było łatwe, mama zarabiała niewiele, ciocia prowadziła dom i opiekowała się nami, dwojgiem dzieci uczęszczających do szkoły podstawowej, ale był nareszcie spokój. Rozbite przez wojnę rodziny zaczęły się odnajdywać.
Ostatnim transportem ze Lwowa w lutym 1946 roku zjechała do Rozwadowa bratowa mojej mamy z trójką dzieci. Wkrótce wrócił z Donbasu wujek Kmyta i niedługo potem cała ich trójka wyjechała do Wrocławia, gdzie wujek dostał pracę jako zegarmistrz w Dyrekcji PKP.
Nie pamiętam jakim sposobem mama dowiedziała się, że stryjek Edek Sawa, najmłodszy brat mego ojca, mieszka na Górnym Śląsku w Katowicach. W marcu 1946 roku jechałyśmy z mamą na ślub Edka z Marią Surowiecką w Bytomiu. Pociąg był tak przepełniony, że obie z mamą wcisnęłyśmy się przy pomocy ludzi do wagonu przez okno. Pociąg jechał bardzo powoli,ludzie wisieli na stopniach wagonów jak przysłowiowe winogrona. Od tego momentu Edek przejął rolę mojego opiekuna. Dalej nic nie wiedziałyśmy o ojcu. Dopiero w 1947 roku Julek Kmyta odnalazł swoich rodziców we Wrocławiu i od niego dowiedziałyśmy się, że ojciec mój przeżył wojnę w Anglii w jednym z polskich Dywizjonów Lotnictwa i jako inwalida wojenny mieszka w Glasgow w Szkocji.
Korespondencja z ojcem była bardzo ograniczona ze względu na cenzurę i szykanowana ze strony władz. Każdy, kto miał kontakty z zagranicą, był podejrzany politycznie. Pamiętam jak moja mama była kilkakrotnie wzywana na przesłuchanie na milicji. Były to czasy Bolesława Bieruta. Próbowałyśmy uzyskać zezwolenie na wyjazd do ojca, ale go nam odmówiono. Na mój list jako dziecka, które pragnie się połączyć z ojcem, sekretarz Bieruta odpowiedział, że ojciec powinien wrócić do nas. Znałyśmy przypadki takichpowrotów, które kończyły się długoletnim więzieniem. Dla bezpieczeństwa mama zaniechała wszelkich kontaktów.
Przeżyłyśmy z mamą dziesięć lat w Rozwadowie. Skończyłam Technikum Finansowe i dostałam nakaz pracy w Gminnej Spółdzielni jako księgowa. Tam też poznałam mego przyszłego męża Janka Markut i dopiero wtedy przeniosłyśmy się do Bytomia do wujka Edka, który przyjął oświadczyny Janka, zaakceptował go i po ślubie zamieszkaliśmy w Bytomiu. Tam też urodzili się nasi dwaj synowie Tomek i Maciek.
W tym okresie wujek Władek, który z Kołymy z Armią Andersa przebył szlak bojowy przez Iran, Tobruk, Monte Cassino, gdzie został ranny. Był przeniesiony do Anglii na leczenie i gdzie odnalazł mego ojca. W krótkim czasie ożenił się ze Szkotką Elizabeth Allen i wyemigrowali do USA. Stamtąd odwiedzał nas w Polsce zatrzymując się zawsze u mojego ojca w Szkocji.
W 1963 roku Władek zaprosił i zasponsorował rodzinę Edka na pobyt stały do USA. W tym samym roku Edek z żoną i dwojgiem dzieci wyjechali do Ameryki. Za którymś pobytem w Polsce Władek zapytał moją mamę, czy nie chciałaby pojechać do ojca. Pamiętam odpowiedź mamy, że chociaż rok przed śmiercią chciałaby być z mężem. Rozpoczęliśmy starania, a wtedy już było znacznie łatwiej i w grudniu 1964 roku poleciała do Szkocji, aby połączyć się z mężem po 25 latach rozłąki. Z późniejszych opowiadań ojca wiem, że tęskniła za mną i moimi dziećmi. W następnym roku w sierpniu 1965 na zaproszenie rodziców pojechałam z chłopcami do Glasgow. Moje spotkanie z ojcem po 26 latach przymusowej separacji było bardzo emocjonalne, ale bardzo szybko odnaleźliśmy się duchowo. Tak jak we Lwowie przed wojną ojciec miał zakład zegarmistrzowski również w Glasgow. W sierpniu w Szkocji dnie są bardzo długie, więc każdego wieczoru wyjeżdżaliśmy na zwiedzanie okolic. Niezapomniane wakacje.
Miesiąc spędzony z rodzicami pozwolił mi zobaczyć i nacieszyć się ich szczęściem. Wróciłam do Polski zadowolona, że mama nareszcie jest ze swoim ukochanym.
Niestety, według jej życzenia, szczęście to trwało tylko rok. W styczniu 1966 roku zaczęła chorować, w lutym pojechałam, aby się nią opiekować po operacji. Zostałam przy niej do końca. Zmarła 21 czerwca 1966 na raka trzustki. Pochowana jest na polskim cmentarzu w Glasgow.
W tym samym roku Edek zaprosił i zasponsorował moją całą rodzinę na wyjazd stały do USA. Nie przyszło nam to łatwo. Przez pięć długich lat władze PRL odmawiały nam paszportów. Doiero duża łapówka otworzyła nam drzwi na zachód. Przypłynęliśmy Stefanem Batorym do Nowego Yorku 29 lutego 1972 roku , a stamtąd autobusem do Chicago. Po 6-ciu latach w Chicago przenieśliśmy się do ciepłej części Stanów, na Florydę. W 1993 roku zmarł mój mąż. Pochowaliśmy prochy Janka w rodzinnym grobie jego rodziców w Rozwadowie. Ja dalej mieszkam na Florydzie z moimi dziećmi, wnukami i prawnukami, ale często odwiedzam kraj rodzinny.