Małgorzata Marcinek przekazała Muzeum Emigracji w Gdyni fragment pamiętnika swojej babci, Marii Complak.
Autorką pamiętnika jest Maria Zofia Complak z domu Kowalewska – moja Babcia Marysia. Urodziła się jako córka Piotra i Malwiny Skulskiej 25 marca 1901 roku w miejscowości Blizin. Miała troje rodzeństwa – starszą siostrę Halinę (zamieszkałą po 1945 roku w Gdyni) oraz młodszych braci, Zygmunta i Sławka. Sławek, który był marynarzem, po II wojnie światowej osiadł na brytyjskiej farmie i tam zmarł w 1964 roku. Jest pochowany na ziemi walijskiej.
Maria zdobyła wykształcenie stancji na Kaukazie pod opieką swojej cioci Czesi, która mieszkała tam z mężem, oficerem rosyjskim. Maria uczęszczała do siedmioklasowego Żeńskiego Gimnazjum w Kisłowodsku w latach 1915–1918. Ukończyła je w maju 1918 roku, otrzymując świadectwo dojrzałości (atestat) z celującymi wynikami ze wszystkich przedmiotów, za co została nagrodzona srebrnym medalem. Nauka była w języku rosyjskim. Na podstawie obowiązującego wtedy prawa otrzymała tytuł nauczycielki szkół podstawowych, który dawał jej prawo nauczania. Na owe czasy było to bardzo dobre wykształcenie. Po wybuchu rewolucji październikowej musiała uciekać w obawie o swoje życie. Jako osiemnastoletnia dziewczyna uciekła z Baku przez Turcję i dalej przez Morze Śródziemne dostała się do Francji, gdzie wraz z wojskiem Hallera powróciła okrężną drogą do Polski. Swojego męża, Karola, poznała poprzez korespondencję listowną. W owym czasie było modne, iż panienki dobrze wychowane pisały listy do żołnierzy walczących na froncie I wojny światowej, umilając im w ten sposób pobyt na froncie oraz przeżycia wojenne. Małżeństwo w obrządku katolickim pod szablami między Marią i Karolem zostało zawarte 2 lub 3 czerwca 1923 roku w Radomiu.
Dziadek Karol po wybuchu I wojny światowej wstąpił w 1915 roku do Legionów Polskich jako młody ochotnik i w ten sposób związał swoje życie ze służbą żołnierską. Maria wraz z mężem przemieszczała się i zamieszkiwała w różnych jednostkach wojskowych (Radom, Przemyśl, Jarosław, Warszawa). Mieli dwoje dzieci: starszą córkę Malwinę oraz młodszego syna Leszka, mojego ojca.
W 1935 roku dziadek Karol został przeniesiony służbowo do Warszawy, gdzie pracował w Sztabie Głównym. We wrześniu 1939 roku, według rozkazu, wraz z Wojskiem Polskim opuścił Polskę i za swojego życia nigdy już do niej nie powrócił. Jako wojskowy walczył podczas II wojny światowej na frontach aliantów u generała Maczka i generała Sosabowskiego (miał wiele medali i odznaczeń, ale to już odrębna historia). Babcia Maria miała dołączyć do męża wraz z dwójką małoletnich dzieci we wrześniu 1939 roku, ale ich drogi się rozdzieliły. Maria dotarła jedynie do Lublina i dowiedziawszy się, że oddziały wojskowe przekroczyły już granice Polski, wróciła wraz z dziećmi z powrotem do Warszawy, gdzie spędziła szare lata okupacji niemieckiej. Dwa lata mieszkała na terenie sztabu głównego z Niemcami. Później została przeniesiona na ul. Marszałkowską, blisko Ogrodu Saskiego. W czasie wojny utrzymywała się z handlu, prowadząc sklep komisowy z tabaką. W Warszawie przeżyła wielką traumę, kiedy jej syn Leszek, a mój tata, został w Wielki Piątek aresztowany i osadzony na Pawiaku. Noc upłynęła jej w kościele św. Krzysztofa na modlitwie i wybłagała w niebiosach uwolnienie syna. W podziękowaniu za uwolnienie Leszka do końca swoich dni w pierwszy dzień świąt Wielkanocy pościła. Na krótko przed wybuchem Powstania Warszawskiego w 1944 roku przeniosła się do podwarszawskiego Józefowa i w ten sposób uratowała siebie i dzieci, bowiem kamienica, którą zamieszkiwali przy Marszałkowskiej 142 została w wyniku wybuchu bomby doszczętnie spalona i zniszczona, wraz ze wszystkimi rzeczami osobistymi i dokumentami. Z tego powodu nie zachowały się pamiątki rodzinne.
Po zakończeniu działań wojennych Maria otrzymała z przydziału prezydenta miasta Warszawy mieszkanie na Mokotowie, na ul. Bałuckiego. Ponieważ wraz z mężem w 1936 roku nabyła nieruchomość w Gdyni przy ul. Zalewskiego (obecnie Górna) i na podstawie oświadczenia świadków, którzy zaświadczyli o tym fakcie, to wyżej wymienioną nieruchomość odzyskała po pożodze wojennej. Opuściła Warszawę i przeprowadziła się do ukochanej Gdyni.
Ze względu na biegłą znajomość rosyjskiego była kolejno sekretarką prezydenta, pracownikiem Wojewódzkiej Biblioteki, prowadziła na ul. Świętojańskiej sklep komisowy, a także była nauczycielką języka rosyjskiego w szkołach podstawowych numer 4 i 9. W czerwcu 1957 roku w ramach łączenia rodzin (po odwilży politycznej i dojściu Gomułki do władzy) wyruszyła z portu morskiego w Gdyni na emigrację do męża w Wielkiej Brytanii, który pozostawał tam od zakończenia II wojny światowej.
W ramach programu powojennego łączenia rodzin, po odwilży politycznej i dojściu Władysława Gomułki do władzy, Maria Complak wyruszyła z portu morskiego w Gdyni do męża Karola w Wielkiej Brytanii, który pozostawał tam od zakończenia II wojny światowej. Między 12 a 15 czerwca 1957 roku odbyła rejs polskim flagowym statkiem pasażerskim MS Batory do Anglii, a wrażenia z tych dni zawarła na kartach swojego pamiętnika.
"Pielgrzymka po osiemnastu latach do męża."
Po półrocznym staraniu, dreptaniu, jeżdżeniu kolejką tam i z powrotem z Gdyni do Gdańska, a następnie w maju do Warszawy, jestem na statku MS Batory od ósmej rano.
Po sprawdzeniu bagażu przez Urząd Celny z pomocą dobrych urzędników tego urzędu, a nawiasem mówiąc moich byłych uczniów, weszłam na pokład naszego wspaniałego polskiego okrętu. W oczy rzuca się czystość, białość i uśmiech na twarzach całej załogi M/S „Batory". Odprowadzono mnie do kajuty N 809. Śliczne trzy łóżeczka zawisłe na ścianach, obok nich umywalki oddzielne dla każdego pasażera, na ścianach przymocowane są przeróżne uchwyty do szklanek, mydelniczek itp., a obok wiszą ręczniki w bardzo dobrym gatunku i doskonale wchłaniające wilgoć. Bije od nich czystość i biel. Wszędzie tajemnicze dla mnie korytarzyki, schody, wszystko wyłożone miękkimi dywanami wielkiej czystości. Chodzę z trwogą – jak to będzie, jak się będzie płynęło?
12 czerwiec
Pożegnanie
Poranek cały we mgle, zwiastuje dzień słoneczny na wybrzeżu w Gdyni.
Serce kołacze zbliża się godzina pożegnania tych, których najwięcej się kocha. Serce kołacze co chwila ktoś wpada do mego mieszkania na Górna 2 m 2 by się pożegnać. Wracam z kościoła Franciszkanów, po spożyciu komunji świętej zastaje w domu mym siostrę Halinę we łzach mocno zdenerwowaną, ostatnia daje mi różne uwagi, przestrogi, adresy, rady siostrzane. Córka, jej, Zosia poważna księgowa instytucji gdyńskich rzuca zapytanie „czy, tylko przyjedziesz z powrotem zdrową? itp.
Wpada sąsiadka młoda Irka Czyżewska jej mąż p. Czyżewski i mama Czyżewska. Wszyscy mówią, w domu haos! Ja nic nie słyszę... Zdenerwowanie ogromne. Budzą się wnuczki. Widzę niezadowoloną, załzawioną ale myślącą twarzyczkę mojej pierwszej wnuczki Małgosi wypowiada słowa „babciu odjeżdżasz, zda się płakać a jednocześnie uśmiechać. Całuję jej główkę mówię: „babcia dużą lalkę przywiezie”, bądź grzeczną Małgosiu, słuchaj się mamy, tatusia, cioci z starszych, a babcia wróci do Ciebie. Obok w łóżeczku druga wnusia Iwonia jedynaście miesięcy, oczy przeciera, rączki wyciąga, jak by rozumiała maleństwo, że babcia na długo ich opuszcza, a może na zawsze ... .
Ostatniemi, gorącymi pocałunkami, takimi słodkimi ucałowałam te najmłodsze dwie stotki!!
Szlocha i płacze synowa – Hala. Ja ją pocieszam słowami: Halu nie płacz, dodaj mi otuchy”! Poważnie krząta się córka Winia, serce twarde. Też mi nie pokazuje ciągle tylko się śpieszy by wszystkiemu zaradzić i gościom i matkę należycie wyekwipować. Zdaje sobie relacje, że czas drogi ucieka, a ona też na przystań do portu do statku na „Batorego” podrepcze. Lesio – syn i Gienio Czyżewski pośpieszają, wołają: „mamo taksówka czeka. Jazda do portu bo nadchodzi ósma godzina. Ostatnie spojrzenie na górkę, na ulicę Górną, na dom, na drzewa, na kwiaty, które wiosnę i lato nam niosły! Auto mknie, żegnam oczyma ulicę Świętojańską, wszystkie sklepy, kościółek Marii Panny i całe gdyńskie śródmieście. Wjeżdżamy do portu. Odprawa celna jest dla mnie dosyć szybka. Ostatnie pożegnanie syna i Gienia. Wchodzę na mostek, potem na m/s „Batory”,
gdzie już tylko z daleka patrzeć będę mogła na to, co dla mnie najbliższe, co dla mnie rodzime. Przydzielona kajuta N 809 przytuliła i pierwsze łzy w niej starłam. Trwoga ogromna. Rozglądam się w tym małym pieścidełku, lecz długo nim zachwycać się nie mogłam. Przemknęły na statek koleżanki, świetliczanka i higienistka ze szkoły. „Przyszłyśmy panią pożegnać”. Młode istotki, kochane serca zaczęły mnie pocieszać „niech się pani nie martwi, jaka pani szczęśliwa, że może pani jechać tym »Batorym«”. Zawiadomiły mnie, bym wyszła na pokład, bo uczennice siódmych klas chcą mnie pożegnać. Wybiegam z kajuty, by szkolnych zbiegów przywitać (wiem, że lekcje w szkole prowadzą się). Pogroziłam palcem, pytając jednocześnie: „Czemużcie uciekły ze szkoły?”. Mówię głośno, przez papierowa tubę: „Kierownik was nakryje i będzie granda”. Dziewczynki tylko słodkie minki zrobiły, mówiąc jedna przez drugą: „Przyszłyśmy panią pożegnać”, „Życzymy szczęśliwej drogi”, a marynarze słonych wód wręczyli mi od nich wiązanki kwiecia.Przystań coraz więcej się zapełnia ludźmi i uczennice rzucają bukiecikami, niektóre podają je przez urzędników celnych. Widzę koleżankę Prószyńską, która serdecznie kiwa i żegna mnie swą szczupłą rączką. Nadchodzi prawie cała moja piąta klasa, prowadzona przez dwie panie z komitetu rodzicielskiego. Główki, widzę, spozierają do góry. Wyczuwam, że szukają mnie, a jest już bardzo dużo pasażerów na pokładzie. Formalnie trudno o miejsce przy barierze statku. Ja wszystkich uśmiechem łzawym witam i żegnam – każdą dolatującą grupkę, każdą czwórkę, trójkę zbiegów szkolnych. Są między nimi i ci najlepsi, i ci niedostateczni, i cisi, i grandziarze, i chuligani. Wszystko to żegna m/s „Batorego”, wszyscy uśmiechają się do mnie.
Hen w dali, widzę, drepcze siostra Halina, a za nią starsza pani Czyżewska i młodsza pani Irena. Znów przynieśli śliczną wiązankę lewkonii, aromat tak silny bije od niej. Całuję kwiaty, łzy wzruszenia padają na nie. Nadchodzi córa – smutna, lecz poważna. Wszyscy stoją na przystani kilka godzin. Czuję, jak ich nogi muszą boleć. Słońce praży, upał okropny. Koło dźwigni, za pokładem, przeróżne kartony, worki. Wszyscy się kręcą, szukają miejsca w cieniu. Każdy stara się o wygodniejsze miejsce, każdy stara
usiąść w cieniu. Wiadomo, że M/S „Batory” nie odpłynie o czasie, około dwie godziny później. Tłumy odprowadzających się zwiększają i znów świeże grupki uczennic. Pomiędzy nimi zobaczyłam swą synową – Halę, syna Leszka, Małgosię, a na rękach najmłodszą wnusię – Iwonię. Małgosia świeży bukiecik przyniosła. Zdala widzę duże polskie rumianki, ale już go nie mogą podać, bo odkotwiczony statek pomału odbija od brzegu. „Te śliczne białe rumianki zanieś, Małgosiu, Bozi do ołtarzyka”, pada moje życzenie, bardzo głośne. Wnusia, jakby zrozumiała z pomocą matki – mej synowej, kiwnęła główką, że życzeniu memu zrobi zadość.Poszłam na chwilę wołana do kajuty. Wtem wpada syn ze słowami: „Mamo, chcę jeszcze raz cię pożegnać”. Wystraszone moje oczy zapytują, jakim cudem on tu? On tylko się uśmiecha, całuje mi ręce, przyprowadza też swojego kolegę, by się mną w drodze zaopiekował. Za kilka sekund wybiega, by stanąć tam, gdzie wszyscy stoją. Ze statku padają pożegnalne słowa i pomarańcze w tłum. Co kto złapie – to jego! Wszyscy na statku pragną rzucać pomarańczami w odprowadzających. Na M/S „Batorym” robi się ruch w poszukiwaniu ostatnich owoców. Orkiestra gra wiązankę melodii, statek rusza, morze się pieni... Żegnajcie, żegnajcie! Wzajemne powiewanie chusteczkami, kwiatami, a z oczu łzy pokapały u jednych i drugich!
Jedziemy!
m/s „Batory”, 12 czerwca
Jedziemy do Southampton. Do Anglii jedzie nas pasażerów 380 Polaków. Cel prawie wszyscy mamy ten sam – odwiedzenie swych rodzin. W. Brytanii. Na pokładzie, przy pięknym zachodzie słońca, gdy ostatnie promienie słońce rzuca na nas i na błękitne grzebienie fal, ludzie się cieszą, gwarzą, płaczą. Jak to będzie, co to będzie, jakie przywitanie? Czy nas poznają, czy my ich poznamy padają między sobą zapytania. Na twarzach uśmiech coraz częściej zamienia się w trwogę. Gdzie niegdzie ludzie popłakują, spozierając na oddalającą się Gdynię, a z nią wybrzeże, Polskę!
Raptem ku wielkiemu zdziwieniu pasażerów oraz zapewne osób pozostałych na wybrzeżu, którzy zapewne obserwowali oddalający się statek m/s „Batory”, na wysokości Helu statek nagle zmienił swój kurs i zamiast iść w kierunku zachodnim, zawrócił i – o dziwo – zatrzymał się na redzie portu gdyńskiego. Powstało małe zaniepokojenie pomiędzy pasażerami. Wszędzie na ustach pytanie: „Co się stało?”. Statek się zatrzymał! Niektórzy z humorem twierdzili: „Jedziemy z powrotem do Gdyni”. Wkrótce wszystko się wyjaśniło. M/s „Batory” zatrzymał się, by znów później wziąć drogę swego przeznaczenia. Przyczyną tego nieoczekiwanego manewru statku było znalezienie w ładowni statku pasażera „na gapę” – czyli tak zwanego „zająca” w ludzkim ciele! Przemycił się na statek z zamiarem ucieczki z Polski. Uciekiniera niestety zatrzymano i oddano w ręce Wojsk Ochrony Pogranicza. Wszyscy pasażerowie mu współczuli. Cały pokład pasażerów żegnał go, a z nim ostatnie brzegi kochanego Wybrzeża. Morze ciche, spokojne. M/S „Batory” dumnie, uroczyście znów zaczął pruć bałwany morza i coraz dalej wieźć nas w nieznane strony, do Anglii, do naszych dawnych bliskich. Ciszę przerwał megafon, który nadał: „Prosimy na kolację”. Jadalnia – coś wspaniałego, o niej napiszę oddzielnie.
Na dzisiaj wystarczy przeżyć!
13 czerwiec 1957 m/s "Batory"
Przyzwyczajamy się do morza, do jazdy dumnym Batorym. Każdy jego zakątek jest ciekawy, udekorowany, przystosowany do odpowiedniego użytku. Jeśli chodzi o salę jadalną (jest ich kilka), opisze tą, w której miałam miejsce, tak zwaną „Turystyczną”. Naliczyłam 12 ogromnych lamp, a w nich niezliczona ilość świateł w postaci gwiazdeczek. Około 60 stolików, ściany jasnopopielate, niebieskawe, sufit mocno niebieski, a na nim pasy kremowe, orzechowe, pomarańczowe. W ścianach prześliczne witraże. Firanki w jodełkę lila, a na nich kwiat jakby paproci, w rodzaju kwitnącego koperku lub, jak można sobie wyobrazić, drobniutkiej jarzębiny. Na stolikach luksusowa zastawa. Na ścianach duże herby
Warszawy, Krakowa, Poznania, Gdyni, Szczecina, Torunia, Gdańska, Wrocławia, Lublina i wielu innych miast polskich.
Kelnerzy, jak również cała obsługa, ogromnie uprzejma, bardzo grzeczna. Śniadanie do wyboru: jajecznica, szynka, jajka na miękko, bułeczki, ciasto, masło, sery, kawa, kakao, herbata, mleko. Obiad: zupa rosół lub kapuśniak z młodej kapusty, szczupak smażony z sosem Remoulade, sztuka mięsa z sosem chrzanowym,
Jarzyny: fasolka, buraczki, kartofle (z wody lub smażone)
Sałaty zielona Olivière
Sosy zimne Worchester, Ketchup, Al
Kompoty mieszane owoce
Ser z biszkoptami
Kawa, Herbata
Kolacja Consommé, lane kluski
krem Montespan
leszcz Meunière
kotleciki pożarskie
Jarzyny: szpinak, marchewka, groszek, kartofle (smażone i purée). Sałaty: cebula, rzodkiewka,
Sosy zimne: Mango Chutney
Mango pickles, Al
Deser Lody czekoladowe
"owocowe
ser z biszkoptami
Kawa, herbata.
Wszystko to smacznie podane, takie apetyczne, że człowiek zapomina, że morze buja, że statek się kołysze i nie wie, kiedy czas w jadalni przeleciał.
Po posiłkach pasażerowie z pomarańczami, które otrzymali przy śniadaniu, w wesołych humorach, udają się na pokład na leżaki. Pogoda sprzyja. Jest piękny słoneczny, upalny dzionek! Mnóstwo leżaków,a na nich ciał ludzkich w kostiumach kąpielowych. Tylko starsze babcie są owinięte po same uszy, by zefirek, wiaterek morski, starego nie przeziębił. Leżące wszędzie na pokładzie grupki dowcipkują na temat tego, jak to będzie w tym Londynie? Czy się poznamy po tylu latach? Niektóre starsze niewiasty ciągle łzy leją. Sanitarka ma robotę – życzliwie je bierze z leżaków, prowadzi do lekarzy, którzy walerianą wszystkich uspakajają. Obsługa sanitarna
13 czerwca 1957 r.
...dba skrypulatnie o zdrowie wszystkich pasażerów a sanitarki pieszczotliwie szczebiocą: „Musimy być wszyscy zdrowi”. A nad m/s „Batorym” przecudne słońce, niebo takie jasne – chmurek,a nawet baranków na niebie nie widać, a na maszcie trzepocze nieustannie biało-czerwona flaga, a na niej orzeł.
Godzina 13 nad m/s „Batorym” w górze, hen wysoko, leci samolot pasażerski do Londynu, pozostawia po sobie na błękicie śliczną smugę, jak gdyby wyhaftowaną wstęgę, białą niesforną koronkę. Wszystkie ciała, a z nimi głowy, podnoszą się z leżaków, patrząc w górę. Niektórzy kiwają rękoma, życzą szczęśliwej drogi powietrznej. Śliczna smuga utkana w obłokach, niby misterna koronka rozpada się, pomału zanika, a wpatrzone oczy nasze podziwiają ręce człowieka, które tak maszyny opanowały.
Piękny błękit nieba
Piękna tafla morza
hen daleko, zlewa się w prześliczny koloryt uroczego świata natury. Dzięki Ci, o Panie! ...
„Coś go stworzył i ocalił.
A czemuż by Cię nie chwalił.”
[Franciszek Karpiński „Pieśń poranna”]
Na leżakach wypoczywają pasażerowie różnego wieku, różnej płci. Wszyscy wpatrzeni w taflę morską. Myśl z kolei dąży do tych, których pozostawiło się na pewien czas w Polsce. Na twarzach stale towarzyszy uśmiech, to znów uśmiech przechodzi w smutek, który bardzo często u niektórych niewiast zamienia się w ciche łkanie. Gdzieniegdzie grupka sztubaków i młodzików puszcza lusterka do swych wybranych bogini serca na statku. Zręczne, błyskawiczne, zwrotne, srebrne, drażniące cienie załamują się na twarzach i na biało-niebieskich krawężnikach m/s „Batorego” i jak szkolne motylki gonią się jedne za drugimi.
Dobiega druga doba, pogoda sprzyja, słońce czaruje i świeci, grzeje m./s „Batory” posuwa się leciutko, mknie w dal delikatnie, jak dobrze lansująca panna w oświetlonym od lamp tysiąca salonie, na śliskim parkiecie lustrzanym podczas walca wiedeńskiego.
14 czerwca 1957 r.
Migafon podaje: „Prosimy na koncert do sali tak zwanej »Wiśniowej«”. Urocza to sala, ma wygodniutkie popielate, pluszowe fotele wykończone w dobrym guście bordo sznurem. Firanki egzotyczne, niby japońskie, niby jakieś wschodnie. Trudno określić. Po koncercie idziemy zwiedzać salkę tak zwaną „Zieloną”. Malutki to pokoik. Jedna ściana pokryta jest mapą całej Europy. Mapa kosztowna, bo cała pozłacana. W tym pokoiku fotele –plusz zielony, ślicznie ozdobione lampy, foteliki, stoliki – małe, w bardzo dobrym guście; wszędzie na stolikach kosztowne kryształowe popielniczki.
14 czerwiec m/s Batory.
Stew[ard] od rana zawiadamia wszystkich, że o siódmej ksiądz odprawia mszę świętą na pokładzie, że się tak wyrażę, drugiego piętra, gdzie są kabiny pierwszej klasy. Jest tam ogromna sala wyłożona perskim popielato-niebieskim dywanem. Przeważnie w tej sali wieczorem odbywają się dansingi, a rano poustawiane foteliki, jeden za drugim skierowane ku zachodowi. W tej to sali w ścianie jest zrobiony ołtarz Matki Boskiej Częstochowskiej, ufundowany w 1939 roku przez Bank Polski. Obraz jest wyrzeźbiony, dębowy, elipsowaty. Wisi na ścianie zachodniej. Wszystko to razem – przy wschodzie słońca i przy blasku morza – jest wzniosłe, tak to mogę określić. Zakątek ten był tak wspaniały, że od rana każdy dążył, by rozpocząć dzień od przywitania Pana Boga. Msza święta bywa krótką przed śniadaniem. Przeważnie cała była śpiewana. Śpiewaliśmy „Kiedy ranne wstają zorze”, „Kto się w opiekę odda Panu swemu”, „Pod Twoją obronę”, „Serdeczna Matko”. Do komunii świętej bardzo dużo nas przystępowało. Kapłan zauważył, że wierzących dużo, że mu może nie starczyć opłatków dla wszystkich wiernych. Okrągły opłatek podzielił więc na cztery części, by dla wszystkich wystarczyło, by wszystkich zasilić. Ludzie w skupieniu modlą się, wierzą, że szczęśliwie dojadą i proszą o takiż szczęśliwy przyjazd powrotny.
Obraz Matki Boskiej Częstochowskiej i msza święta na statku jest tak cicha, a zarazem tak uroczysta, tak smutna, formalnie przerażająca, lecz wiara dużo dodaje otuchy!
14 czerwca 1957 r.
Po Mszy Świętej wszyscy udają się na śniadanie. Dużo ludzi stoi przy barierach i przy okienkach, ponieważ wyłania się ląd. Widać brzegi Szwecji. Wyłaniają się z daleka domki – zameczki Kopenhagi. O 8:20 mijamy Kopenhagę, stolicę Danii, a z przeciwnej strony widać brzegi całe Szwecji. Coraz więcej wyłania się na brzegach piasku, domków. Wszystko, co żyje na statku, tylko o tym rozmawia i ogląda.
Idziemy na pokładzie w kierunku dzioba. Załoga zapowiada sztorm. Wjeżdżamy w Morze Północne. Widać zamek Hamleta, który jakby żegnał Morze Bałtyckie. Zaczyna się ogromny ruch i zgrzyt na m/s „Batorym”. Pasażerowie prędko uciekają z pokładu jakby im to miało coś pomóc. Na pokładzie zostaje niewielka garstka zuchów, która wytrzymuje kołysanie statku, które przybiera coraz silniejszą formę. M/S „Batory” pochyla się do 30 stopni. Odwaga opuszcza i zuchów, coraz puściej, coraz straszniej. Żywioł wody, bałwany piętrzą się. Wszędzie ludzie w kabinach się modlą. Pokład mokry od zalewającej wody. W wielu miejscach leżą dywaniki pozostałe po ludziach, co nie będąc w Rydze, Rygę odwiedzali. Młodsi marynarze mają robotę. Biegają ze szczotkami, z wiadrami. Doprowadzają pokład do stanu pierwotnego, to jest do lustrzanego wyglądu.
Stanęłam pod mostkiem kapitańskim. W górze trzepocze się flaga biało-czerwona, a na niej dumnie spoziera orzeł. Pod chorągwią sześć dużych latarni oświetlonych, u podnóża flagi przyczepiono olbrzymią łódź. Na burtę silny wiatr dmie. Fale zalewają prawie cały pokład, morze szaleje, groza strachu przeszywa wszystkich. Już teraz jeden drugiego ciągnie do kajut. Jeden drugiego nie poznaje. Pasażerowie robią się żółci, omdleni. Lekarze, siostry, sanitariuszki biegają to tu, to tam, nieustannie wszyscy wymiotują. Ja się trzymam, ale uciekam od odwiedzających Rygę i tylko ciągle liżę cytrynę, którą z trudem zdobyłam, ponieważ kelner mój twierdził, że w tym wypadku broń Boże, tylko nie cytrynę. A mój organizm zupełnie przeciwnie – dzięki żółtej cytrynce utrzymał się w należytym porządku, ku wielkiemu zdziwieniu mego kelnera. O czym dalej opiszę więcej szczegółowo.
14 czerwca 1957 r.
14 - VI m/s "Batory"
Idziemy na smaczne śniadanie, które jest tak czyściutko, schludnie i zachęcająco podane. Bułeczki, rogaliki z masłem, marmoladą, jajka na miękko lub jajecznica na szynce. Co kto woli, o co kto prosi. Kawa, herbata, no i pomarańcze „na leżaki”. Coraz więcej ludzi kieruje się na pokład do leżaków i wspomnień jak kto się czuje po sztormie. Wzajemne wrażenia o Rydze, o zdrowiu…
Kelner zdradził mi tajemnicę przy stole, mówiąc, że załoga po pięciu latach częściowo wróciła z powrotem na M/S „Batory” i też w tym krytycznym, wieczorowym dniu wraz z pasażerami odwiedziła Rygę. Bractwo się wszystko pochorowało. Kucharze mieli przez to mniej roboty z gotowaniem, bo pasażerowie nie chcieli nic jeść. Kelnerzy nawoływali do jedzenia. Smaczny obiad nie wszyscy byli w stanie skonsumować, a nawet przybyć nań do sal.
Rosół z kury, grochówka ze słonecznymi grzankami z bułki, łosoś, szczupak z wody, kura w potrawce, befsztyk przeplatany różnymi jarzynami – całe to jedzenie wypełniało podłużne półmiski. Krem o bajecznym smaku pomarańczowym, porcje ogromne, a nawet ile kto chciał. Wszyscy zdrowi zjadali za trzech. Siebie mogłam do nich zaliczyć. Na zakończenie obiadu normalnie kawa, herbata, lody czekoladowe do wyboru. Ja poprosiłam kelnera o kawałek cytryny, twierdząc w obawie, że zaczyna być mi nudno na zakończenie sztormu. Kucharz, kelner odradzał, mówiąc, że cytryna źle wpływa na żołądek, gdy statek kołysze i gdy naokoło towarzysze podróży chorują. Nie dałam się przekonać, poprosiłam z wdzięcznym uśmiechem, a jednocześnie stanowczo, a nawet kategorycznie. I o dziwo, uprzejmy kelner nie tylko przyniósł kawałek cytryny, a całych sześć cytryn, które ofiarował mi szczodrze ze słowami: „Oby tylko pani mi nie chorowała”, w co wątpił, bo ciągle był przy swoim, że raczej mi zaszkodzi, niż pomoże. Jednakże wbrew przepisom i recepcie kelnera samopoczucie moje było znakomite. Lizałam ciągle cytrynę z wielkim smakiem, a nawet apetytem. Na kolacji się też zjawiłam. Kelner, grubasek, uśmiechał się, bo przy stoliku byłam tylko jedna. Pozostałych pięciu kamratów chorowało. Smętnie, samotnie czułam się sama przy stoliku, ale pocieszałam się smaczną kolacją, przy której również ciągle
14 czerwca 1957 r.
w dalszym ciągu misternie dotykałam ustami do kwaśnej cytrynki. Pusto było nie tylko przy moim stoliku; prawie cała sala była pusta, co mroziło mnie troszkę. A „Batory” w dalszym ciągu buja jak na hamaku.
Kolacja, jak zresztą wszystkie dania o różnych porach, była nader przemyślana i zaplanowana. Befsztyk, sandacz z sosem koperkowym, lody pomarańczowe. Kawa. Herbata. A miły pulchniutki, czarny grubasek, to jest nasz kelner, zachęca jeszcze do różnych przysmaków, mówiąc „dzielnie mi się pani trzyma, mimo mego przestrzegania, by cytrynę na bok odłożyć”.
Po kolacji groźnym, mokrym od fal bałwanów [pokładzie] udałam się do kina do sali dansingowej. Film był mi znany, ale z przyjemnością patrzyłam na ekran, ponieważ był w innym składzie aktorów, kiedy go widziałam w Gdyni. Ostatni był pod nazwą „Pomnik Nelsona”. Z kina pasażerowie uciekają pojedynczo, gromadkami. Batory huśta coraz więcej. Podobnie sala jadalna zaczyna się przerzedzać. Na wszelki wypadek zaczynam się asekurować, z torebki wyjmuję swój oręż w postaci cytryny, no i zaczynam bawić się w lizaka, dalej wytrzeszczając oczy na film. Zaczynają mnie złościć niektóre niewiasty: jęczą, narzekają, myślą, gadają stale o tej słonej, morskiej chorobie, która się szerzy i coraz większe ma swe pokłosie. Mnie przychodzi do głowy myśl i mówię cichutku do swej sąsiadki (która dzięki mojej cytrynie również jeszcze się trzyma doskonale): „Przeżarły się babska i narzekają na spokojne morze”. Moja towarzyszka nie wytrzymała i na cały głos zaczęła się śmiać. Rezultat był taki, że kilku śmiałków podeszło, „przywaliło” się do nas i zaczęliśmy głośno dowcipkować. Po kinie panowie zaprosili nas jeszcze na pokład, by wzburzonym falom powiedzieć dobrej nocy. Pożegnanie krótkie było, jeden przez drugiego wiał jak najprędzej z pokładu, trzymając się barier schodów z całych sił. Po korytarzykach do swych kajut szliśmy tak, jak byśmy byli wszyscy pod dobrą datą. m/s „Batory” huźda, huźda pochylony ponoć do 30 [stopni].
15 czerwca 1957 r.
15 czerwiec
Prawie od 6ej rano nikt nie śpi. Morze spokojne, statek nic nie kołysze. Po wczorajszym zdaje się, że stoi w miejscu, tak cicho pruje wody Kanału Angielskiego. Naokoło widać brzegi Anglii, megafon nadaje, że o 7:00 rano wjeżdżamy do miejsca naszego przeznaczenia, czyli do portu angielskiego Soupthomsom.
Kończy się pełna trzecia doba podróży bajki, melodii fal na statku m/s Batory. Na statku, na korytarzach, w kajutach gwar, chaos, wesołość, przeróżne rozmowy, pożegnania, zupełnie jak w ulu. Zaczyna się na korytarzach wystawianie walizek, a za chwilę biegania za nimi, ponieważ marynarze sami je wynoszą na pokład i stawiają tam, gdzie im wygodnie.
Ostatni raz przeczytałam plan na korytarzu, już tylko z ubiegłego dnia:
Msza Święta 7.30
Śniadanie 8.00
Obiad 13.00
Podwieczorek 16.00
Koncert 17.00-18.00
Kolacja 19.00
Kino 20.30
Wkrótce musimy się rozstać, pożegnać z m/s „Batorym”. Wspomnienia bardzo miłe i płynące słowa zachwytu z podróży zostaną w mym sercu na całe życie.
Powiewaj dumnie, polska flago, uśmiechaj się do modrych fal, a morski wiatr będzie w mych uszach wiać przez wiele lat…
Na pożegnanie przyszedł mi do głowy hymn z opery „Legenda Bałtyku”:
„Hymn Bałtyku”
„Wolności słońce pieści lazur,
Łódź nasza płynie w świata dal,
Z okrętu dumnie polska flaga
Uśmiecha się do złotych fal.
I póki kropla jest w Bałtyku,
Polskim morzem będziesz ty!
O twe wody szmaragdowe
Płynęła krew i nasze łzy.
Prze do Bałtyku Wisły prąd,
Jak rumak rwie się z wędzidła.
Na swój pomorski rwie się front,
Jak gdyby orle miał skrzydła.
I póki serce bije w piersi
Ty, Wisło, faluj w kraj świata.
Nie damy morza obcej sile!
Czuwa nad brzegiem czata
Nasza straż.
[Stanisław Rybka]
15 czerwca 1957 r.
15 czerwiec m/s "Batory"
7.ma rano m/s „Batory” wjechał do portu angielskiego w Southampton – cel naszej podróży. Niedaleko stoją zakotwiczone polskie statki: „Dąbrowski” i „Lech”. Machamy sobie rękoma, panowie, którzy maja czapki i kapelusze kłaniają się nimi, wzajemnie obrzucamy się uśmiechem. Widać ogromne tłumy Polaków przy nabrzeżu, słychać mowę polską, bo to pierwsza podróż M/S „Batorego” z Gdyni do Southampton po jego powrocie na trasę atlantycką. Spotkanie owe podobno było wielkim przeżyciem dla emigracji polskiej w Wielkiej Brytanii. Około 370 matek, ojców, mężów, braci, sióstr, dzieci przybyły na nim w odwiedziny do swoich bliskich po wielu, wielu latach.
Podobno już od świtu do Southampton przybywali samochodami, pociągami Polacy z Anglii, Szkocji, Walii, by osobiście powitać przybyszów z Polski.
Wszędzie słychać gwar, rozmowy po polsku. Na twarzach widać zdenerwowanie i niepokój ostatnich chwil oczekiwania. Tyle lat minęło od czasu, kiedy nastąpiło rozstanie. Łzy wzruszenia i przeróżne kwiaty w porcie Southampton przeważnie towarzyszyły serdecznemu powitaniu między rodzinami przybyłych do Anglii z Polski. Nie brakło również przeróżnych dowcipów. Jakaś starsza pani stwierdziła, że mężczyźni, którzy trzymali kwiaty, wyglądali w swym nerwowo przechadzającym kroku, jak w szpitalach ojcowie oczekujący na wiadomość od pielęgniarek z oddziału ginekologicznego – syn czy córka.
Wszyscy oczekujący zebrani byli, gdy statek dobijał do brzegu wyznaczonego w trzech halach. O godzinie 7:30 na m/s „Batorym” orkiestra na pokładzie zagrała „God-Save-The Queen”. Wszyscy pasażerowie tłoczą się po jednej stronie statku, bliżej barier, usiłując wypatrzeć wśród zebranych na tarasie dworca morskiego swych krewnych. Jednak odległość M/S „Batorego” i wiele lat, jakie minęły od ostatniego spotkania, utrudniają poniekąd rozpoznanie się. Oprócz tego niełatwo było szybko się odnaleźć, bo – jak wspomniałam – zebrani na wybrzeżu Anglii byli zgrupowani w trzech halach. Ci, co stali z przodu, nie usuwali się nawet na moment tym, którym wypadło miejsce z tyłu. Było widać tylko wyciągnięte szyje i głowy, oczy zmęczone od wytężania, wpatrywania się.
Ja z p. Alicją Konecką, która jechała z Sopot do syna obserwujemy naszych emigrantów Polaków przez moją lornetkę, która ciągle pomiędzy mną, a nią wędruje. Naraz p. Alicja krzyknęła, pani Mario, mam go tam, tam stoi mój syn i łzy matczyne ze szczęścia pokapały po twarzy. Kiwa ręką ile może z całych sił, syn odwzajemnia się macha kwiatami. Teraz p. Konecka zwraca się do mnie i mówi „p. Mario pomogę pani szukać pani męża”. Wspólnie oczami sprawdzamy po kolei wszystkie hale, wszystkie bramy, za którymi, jak wyżej wspomniałam stali Polacy. Niestety sprawdziwszy wszystkie hale męża mego żeśmy nie znalazły, ponieważ go nie było. Jak później się okazało małżonek udał się spokojnie na obiad i zjawił się oczywiście później i nie stanął tam, gdzie wszyscy Polacy byli zebrani. Wybrał sobie miejsce pojedyńcze, zdala od wszystkich, gdzie oczy nasze nie nastawiały lornetkę. Ponieważ stojąc przy barierze i wpatrując się w tłum prawie dwie godziny, a może i więcej byłam bardzo zdenerwowaną, że męża nie mogę wypatrzeć i prawie zrezygnowaną, że go już zobaczę naraz p. Alicja zwróciła się do mnie słowami ”p Mario proszę skierować lornetkę na prawo więcej na prawo, tam przyszedł i stanął jakiś starszy pan.”. Posłuszna jej wskazówką, no zrozumiałej mej ciekawości skierowuję swą lufę lornetki w prawo. Ręce zadrżały, nogi ugięły się, serce zabiło mocniej coraz to mocniej. Poznałam poznałam swe ukochanie, swego męża przed osiemnastu laty. Pokiwałam niebieską chusteczką, którą nieustannie machałam i miałam w ręku. Był to znak umówiony listownie. – spłynęły z oczów na angielskiej ziemi pierwsze słone łzy. Łzy wzruszenia, radości no i może tajemniczego szczęścia ... .
Lornetkę oddałam drugiej osobie, która prosiła o nią, bo też nie mogła, jak ja odnaleźć swego bliskiego. Skromna szara lornetka teraz zaczęła kursować z rąk do rąk , a my obie z p. Konecką musiałyśmy się udać do przedstawicieli konsulatu angielskiego, bo przyszła na nas kolejka. Ostatni stemplowali paszporty. Po dokończeniu owych formalności, które nawiasem mówiąc trwały bardzo krótko, zorganizowane w należytym urzędzie angielskim porządku szłam do wyznaczonego mi Anglika, który z wielką uprzejmością przybił pieczątkę w
w paszporcie i życzył szczęśliwego pobytu w Anglii. Następnie orkiestra zagrała hymn polski, a później angielski. Ustawiono nas w podwójny szereg, który był przeplatany torbami podręcznymi i pomalutku schodziliśmy mostkiem nareszcie na ląd. Żegnaj, m/s „Batory”. Trzymamy się obie z p. Konecką. Idziemy przez wskazanego policjanta w na peron odszukać swoj bagaże, walizki, ostatnie już dawno stały na peronie bagażowym w ogromym poszanowaniu drobiazgowo wegług alfabetu ułożone pod literami nazwisk jakie były na etykietach – naklejkach na walizkach. Wkrótce następuje celna angielska odprawa bagażu sprawdzanie walizek przez Anglików. Szybkie pobieżne. Wzięłam zaraz swe walizki i bardzo nieśmiałymi krokami udaje się do siatki, gdzie zauważyłam, że mąż przystanął. Po przywitaniu dość poważnym bez żadnych krzyków. Tak bez żadnych krzyków, bo były pono krzyki jednej żony do męża dość głośne słowa „co byku mnie nie poznajesz?..., a byk odpowiada: „ciszej, ciszej , moja dojna krowo.”... I takie przywitania ludziska mówiły, że były. Wracając do mnie: serce mi drżało, nogi plątały się, w ustach zapomniałam języka. Mój pan był zdawało by się też mocno zdenerwowany. Spytał mi się, czy mam bilet na dalszą drogę t. j. pociągiem do Londynu z Soupthamzonu. Jazda w pociągu ponowne zapoznanie się pomiędzy dawnym małżeństwem bije chłodem z miejsc brak gorących uścisków, brak wiązanki kwiatów, brak zadowolenia, brak miłych powitalnych słów zaraz odczułam sztywność, chłód od pierwszego wejrzenia, od pierwszej powitalnej godziny, od pierwszych postawionych kroków. Niestety grubość figury i tak zwany w emigranckim świecie brzuszek – przenajświętsze niecki go od dawnej żony odstraszyły, a przy tym skromny z Polski Ludowej wygląd.
Smutny początek taki i koniec będzie pomyślałam sobie. Jazda w taksówce angielskiej dość dużej, bardzo eleganckiej, przypomniała jazdę w karecie o czwórce białych koni do ślubu. Och, jaka jaka inna była! To był czerwiec 1923 r. w Radomiu w Polsce między swemi, a tu ten sam czerwiec tylko rok 1957 w obcej ziemi, między obcymi i o osiemnaście lat niewiasta starsza. Tam w Radomiu panienkę się wiozło, tu matronę, matkę dwojga dzieci dorosłych teściową i babcię pięknych wnuczek Małgosi i Iwoni. Myśl moja biegła do dzieci... . Dziwnie, dziwnie coś zaczyna w sercu łkać, łkać. ......
Wracając do m/s „Batory” gazeta „Dziennik Polski” poświęciła całą stronę opisu o przyjezdnych, o przywitaniu się wzajemnym Polaków określiła krótko węzłowato: łzy wzruszenia i kwiaty, kwiaty towarzyszyły przy serdecznym powitaniu się rodzin przybyłych do Anglii i Polakina m/s „Batorym”.
GAL wydał na m/s „Batorym” w Southampton wielkie przyjęcie dla omal 300 dyrektorów agencji turystycznych w Londynie.Podawano kawior czarny, czerwony, łososie, węgorze, indyki, kury wina, wódki, koniaki, lody, przeróżne leguminy, ciastka.
16 czerwiec Londyn
Śmierć na statku!
Ciało za burtę
żegna trzykrotny
gwizd syreny
i salut bandery!