Strona główna Przeczytaj Maria Complak
Maria Complak w 1957 roku - zdjęcie z zakładu Foto-Elite w Gdyni przy ulicy Starowiej
Maria Complak w 1957 roku – zdjęcie z zakładu Foto-Elite w Gdyni przy ulicy Starowiej

Małgorzata Marcinek przekazała Muzeum Emigracji w Gdyni fragment pamiętnika swojej babci, Marii Complak.



Autorką pamiętnika jest Maria Zofia Complak z domu Kowalewska – moja Babcia Marysia. Urodziła się jako córka Piotra i Malwiny Skulskiej 25 marca 1901 roku w miejscowości Blizin. Miała troje rodzeństwa – starszą siostrę Halinę (zamieszkałą po 1945 roku w Gdyni) oraz młodszych braci, Zygmunta i Sławka. Sławek, który był marynarzem, po II wojnie światowej osiadł na brytyjskiej farmie i tam zmarł w 1964 roku. Jest pochowany na ziemi walijskiej.

Maria zdobyła wykształcenie stancji na  Kaukazie pod opieką swojej cioci Czesi, która mieszkała tam z mężem, oficerem rosyjskim. Maria uczęszczała do siedmioklasowego Żeńskiego Gimnazjum w Kisłowodsku w latach 1915–1918. Ukończyła je w maju 1918 roku, otrzymując świadectwo dojrzałości (atestat) z celującymi wynikami ze wszystkich przedmiotów, za co została nagrodzona srebrnym medalem. Nauka była w języku rosyjskim. Na podstawie obowiązującego wtedy prawa otrzymała tytuł nauczycielki szkół podstawowych, który dawał jej prawo nauczania. Na owe czasy było to bardzo dobre wykształcenie. Po wybuchu rewolucji październikowej musiała uciekać w obawie o swoje życie. Jako osiemnastoletnia dziewczyna uciekła z Baku przez Turcję i dalej przez Morze Śródziemne dostała się do Francji, gdzie wraz z wojskiem Hallera powróciła okrężną drogą do Polski. Swojego męża, Karola, poznała poprzez korespondencję listowną. W owym czasie było modne, iż panienki dobrze wychowane pisały listy do żołnierzy walczących na froncie I wojny światowej, umilając im w ten sposób pobyt na froncie oraz przeżycia wojenne. Małżeństwo w  obrządku katolickim pod szablami między Marią i Karolem zostało zawarte 2 lub 3 czerwca 1923 roku w  Radomiu.

Dziadek Karol po wybuchu I wojny światowej wstąpił w 1915 roku do Legionów Polskich jako młody ochotnik i w ten sposób związał swoje życie ze służbą żołnierską. Maria wraz z mężem przemieszczała się i zamieszkiwała w  różnych jednostkach wojskowych (Radom, Przemyśl, Jarosław, Warszawa). Mieli dwoje dzieci: starszą córkę Malwinę oraz młodszego syna Leszka, mojego ojca.

W 1935 roku dziadek Karol został przeniesiony służbowo do Warszawy, gdzie pracował w Sztabie Głównym. We wrześniu 1939 roku, według rozkazu, wraz z Wojskiem Polskim opuścił Polskę i za swojego życia nigdy już do niej nie powrócił. Jako wojskowy walczył podczas II wojny światowej na frontach aliantów u generała Maczka i generała Sosabowskiego (miał wiele medali i odznaczeń, ale to już odrębna historia). Babcia Maria miała dołączyć do męża wraz z dwójką małoletnich dzieci we wrześniu 1939 roku, ale ich drogi się rozdzieliły. Maria dotarła jedynie do Lublina i dowiedziawszy się, że oddziały wojskowe przekroczyły już granice Polski, wróciła wraz z dziećmi z powrotem do Warszawy, gdzie spędziła szare lata okupacji niemieckiej. Dwa lata mieszkała na terenie sztabu głównego z Niemcami. Później została przeniesiona na ul. Marszałkowską, blisko Ogrodu Saskiego. W czasie wojny utrzymywała się z handlu, prowadząc sklep komisowy z tabaką. W Warszawie przeżyła wielką traumę, kiedy jej syn Leszek, a mój tata, został w Wielki Piątek aresztowany i osadzony na  Pawiaku. Noc upłynęła jej w kościele św. Krzysztofa na modlitwie i wybłagała w niebiosach uwolnienie syna. W podziękowaniu za uwolnienie Leszka do końca swoich dni w pierwszy dzień świąt Wielkanocy pościła. Na krótko przed wybuchem Powstania Warszawskiego w 1944 roku przeniosła się do podwarszawskiego Józefowa i w ten sposób uratowała siebie i dzieci, bowiem kamienica, którą zamieszkiwali przy Marszałkowskiej 142 została w wyniku wybuchu bomby doszczętnie spalona i zniszczona, wraz ze wszystkimi rzeczami osobistymi i dokumentami. Z tego powodu nie zachowały się pamiątki rodzinne.

Po zakończeniu działań wojennych Maria otrzymała z przydziału prezydenta miasta Warszawy mieszkanie na Mokotowie, na ul. Bałuckiego. Ponieważ wraz z mężem w 1936 roku nabyła nieruchomość w Gdyni przy ul. Zalewskiego (obecnie Górna) i na podstawie oświadczenia świadków, którzy zaświadczyli o tym fakcie, to wyżej wymienioną nieruchomość odzyskała po pożodze wojennej. Opuściła Warszawę i przeprowadziła się do ukochanej Gdyni.
Ze względu na  biegłą znajomość rosyjskiego była kolejno sekretarką prezydenta, pracownikiem Wojewódzkiej Biblioteki, prowadziła na  ul. Świętojańskiej sklep komisowy, a także była nauczycielką języka rosyjskiego w szkołach podstawowych numer 4 i 9. W czerwcu 1957 roku w ramach łączenia rodzin (po  odwilży politycznej i dojściu Gomułki do  władzy) wyruszyła z  portu morskiego w  Gdyni na emigrację do męża w Wielkiej Brytanii, który pozostawał tam od zakończenia II wojny światowej.

W ramach programu powojennego łączenia rodzin, po odwilży politycznej i dojściu Władysława Gomułki do władzy, Maria Complak wyruszyła z portu morskiego w Gdyni do męża Karola w Wielkiej Brytanii, który pozostawał tam od zakończenia II wojny światowej. Między 12 a 15 czerwca 1957 roku odbyła rejs polskim flagowym statkiem pasażerskim MS Batory do Anglii, a wrażenia z tych dni zawarła na kartach swojego pamiętnika.

pamiętnik

12 czerwca 1957 r.

12 czerwca 1957 r.

"Pielgrzymka po osiemnastu latach do męża."

Po półrocznym staraniu, dreptaniu, jeżdżeniu kolejką tam i z powrotem z Gdyni do Gdańska, a następnie w maju do Warszawy, jestem na statku MS Batory od ósmej rano.

Po sprawdzeniu bagażu przez Urząd Celny z pomocą dobrych urzędników tego urzędu, a nawiasem mówiąc moich byłych uczniów, weszłam na pokład naszego wspaniałego polskiego okrętu. W oczy rzuca się czystość, białość i uśmiech na twarzach całej załogi M/S „Batory". Odprowadzono mnie do kajuty N 809. Śliczne trzy łóżeczka zawisłe na ścianach, obok nich umywalki oddzielne dla każdego pasażera, na ścianach przymocowane są przeróżne uchwyty do szklanek, mydelniczek itp., a obok wiszą ręczniki w bardzo dobrym gatunku i doskonale wchłaniające wilgoć. Bije od nich czystość i biel. Wszędzie tajemnicze dla mnie korytarzyki, schody, wszystko wyłożone miękkimi dywanami wielkiej czystości. Chodzę z trwogą – jak to będzie, jak się będzie płynęło?

12 czerwca 1957 r.

Pożegnanie

12 czerwca 1957 r.

12 czerwca 1957 r.

 
12 czerwca 1957 r.

strona 6 i 7 z pamiętnika Marii Complak

 

12 czerwca 1957 r.

13 czerwca 1957 r.

13 czerwca 1957 r.

10

13 czerwca 1957 r.

12

13 czerwca 1957 r.
...dba skrypulatnie o zdrowie wszystkich pasażerów a sanitarki pieszczotliwie szczebiocą: „Musimy być wszyscy zdrowi”. A nad m/s „Batorym” przecudne słońce, niebo takie jasne – chmurek,a nawet baranków na niebie nie widać, a na maszcie trzepocze nieustannie biało-czerwona flaga, a na niej orzeł.

Godzina 13 nad m/s „Batorym” w górze, hen wysoko, leci samolot pasażerski do Londynu, pozostawia po sobie na błękicie śliczną smugę, jak gdyby wyhaftowaną wstęgę, białą niesforną koronkę. Wszystkie ciała, a z nimi głowy, podnoszą się z leżaków, patrząc w górę. Niektórzy kiwają rękoma, życzą szczęśliwej drogi powietrznej. Śliczna smuga utkana w obłokach, niby misterna koronka rozpada się, pomału zanika, a wpatrzone oczy nasze podziwiają ręce człowieka, które tak maszyny opanowały.

Piękny błękit nieba

Piękna tafla morza

hen daleko, zlewa się w prześliczny koloryt uroczego świata natury. Dzięki Ci, o Panie! ...

„Coś go stworzył i ocalił.
A czemuż by Cię nie chwalił.”
[Franciszek Karpiński „Pieśń poranna”]

Na leżakach wypoczywają pasażerowie różnego wieku, różnej płci. Wszyscy wpatrzeni w taflę morską. Myśl z kolei dąży do tych, których pozostawiło się na pewien czas w Polsce. Na twarzach stale towarzyszy uśmiech, to znów uśmiech przechodzi w smutek, który bardzo często u niektórych niewiast zamienia się w ciche łkanie. Gdzieniegdzie grupka sztubaków i młodzików puszcza lusterka do swych wybranych bogini serca na statku. Zręczne, błyskawiczne, zwrotne, srebrne, drażniące cienie załamują się na twarzach i na biało-niebieskich krawężnikach m/s „Batorego” i jak szkolne motylki gonią się jedne za drugimi.

Dobiega druga doba, pogoda sprzyja, słońce czaruje i świeci, grzeje m./s „Batory” posuwa się leciutko, mknie w dal delikatnie, jak dobrze lansująca panna w oświetlonym od lamp tysiąca salonie, na śliskim parkiecie lustrzanym podczas walca wiedeńskiego.

13 czerwca 1957 r.

14
14 czerwca 1957 r.

Migafon podaje: „Prosimy na koncert do sali tak zwanej »Wiśniowej«”. Urocza to sala, ma wygodniutkie popielate, pluszowe fotele wykończone w dobrym guście bordo sznurem. Firanki egzotyczne, niby japońskie, niby jakieś wschodnie. Trudno określić. Po koncercie idziemy zwiedzać salkę tak zwaną „Zieloną”. Malutki to pokoik. Jedna ściana pokryta jest mapą całej Europy. Mapa kosztowna, bo cała pozłacana. W tym pokoiku fotele –plusz zielony, ślicznie ozdobione lampy, foteliki, stoliki – małe, w bardzo dobrym guście; wszędzie na stolikach kosztowne kryształowe popielniczki.

14 czerwiec m/s Batory.

Stew[ard] od rana zawiadamia wszystkich, że o siódmej ksiądz odprawia mszę świętą na pokładzie, że się tak wyrażę, drugiego piętra, gdzie są kabiny pierwszej klasy. Jest tam ogromna sala wyłożona perskim popielato-niebieskim dywanem. Przeważnie w tej sali wieczorem odbywają się dansingi, a rano poustawiane foteliki, jeden za drugim skierowane ku zachodowi. W tej to sali w ścianie jest zrobiony ołtarz Matki Boskiej Częstochowskiej, ufundowany w 1939 roku przez Bank Polski. Obraz jest wyrzeźbiony, dębowy, elipsowaty. Wisi na ścianie zachodniej. Wszystko to razem – przy wschodzie słońca i przy blasku morza – jest wzniosłe, tak to mogę określić. Zakątek ten był tak wspaniały, że od rana każdy dążył, by rozpocząć dzień od przywitania Pana Boga. Msza święta bywa krótką przed śniadaniem. Przeważnie cała była śpiewana. Śpiewaliśmy „Kiedy ranne wstają zorze”, „Kto się w opiekę odda Panu swemu”, „Pod Twoją obronę”, „Serdeczna Matko”. Do komunii świętej bardzo dużo nas przystępowało. Kapłan zauważył, że wierzących dużo, że mu może nie starczyć opłatków dla wszystkich wiernych. Okrągły opłatek podzielił więc na cztery części, by dla wszystkich wystarczyło, by wszystkich zasilić. Ludzie w skupieniu modlą się, wierzą, że szczęśliwie dojadą i proszą o takiż szczęśliwy przyjazd powrotny.

Obraz Matki Boskiej Częstochowskiej i msza święta na statku jest tak cicha, a zarazem tak uroczysta, tak smutna, formalnie przerażająca, lecz wiara dużo dodaje otuchy!

14 czerwca 1957 r.

16

14 czerwca 1957 r.

Po Mszy Świętej wszyscy udają się na śniadanie. Dużo ludzi stoi przy barierach i przy okienkach, ponieważ wyłania się ląd. Widać brzegi Szwecji. Wyłaniają się z daleka domki – zameczki Kopenhagi. O 8:20 mijamy Kopenhagę, stolicę Danii, a z przeciwnej strony widać brzegi całe Szwecji. Coraz więcej wyłania się na brzegach piasku, domków. Wszystko, co żyje na statku, tylko o tym rozmawia i ogląda.

Idziemy na pokładzie w kierunku dzioba. Załoga zapowiada sztorm. Wjeżdżamy w Morze Północne. Widać zamek Hamleta, który jakby żegnał Morze Bałtyckie. Zaczyna się ogromny ruch i zgrzyt na m/s „Batorym”. Pasażerowie prędko uciekają z pokładu jakby im to miało coś pomóc. Na pokładzie zostaje niewielka garstka zuchów, która wytrzymuje kołysanie statku, które przybiera coraz silniejszą formę. M/S „Batory” pochyla się do 30 stopni. Odwaga opuszcza i zuchów, coraz puściej, coraz straszniej. Żywioł wody, bałwany piętrzą się. Wszędzie ludzie w kabinach się modlą. Pokład mokry od zalewającej wody. W wielu miejscach leżą dywaniki pozostałe po ludziach, co nie będąc w Rydze, Rygę odwiedzali. Młodsi marynarze mają robotę. Biegają ze szczotkami, z wiadrami. Doprowadzają pokład do stanu pierwotnego, to jest do lustrzanego wyglądu.

Stanęłam pod mostkiem kapitańskim. W górze trzepocze się flaga biało-czerwona, a na niej dumnie spoziera orzeł. Pod chorągwią sześć dużych latarni oświetlonych, u podnóża flagi przyczepiono olbrzymią łódź. Na burtę silny wiatr dmie. Fale zalewają prawie cały pokład, morze szaleje, groza strachu przeszywa wszystkich. Już teraz jeden drugiego ciągnie do kajut. Jeden drugiego nie poznaje. Pasażerowie robią się żółci, omdleni. Lekarze, siostry, sanitariuszki biegają to tu, to tam, nieustannie wszyscy wymiotują. Ja się trzymam, ale uciekam od odwiedzających Rygę i tylko ciągle liżę cytrynę, którą z trudem zdobyłam, ponieważ kelner mój twierdził, że w tym wypadku broń Boże, tylko nie cytrynę. A mój organizm zupełnie przeciwnie – dzięki żółtej cytrynce utrzymał się w należytym porządku, ku wielkiemu zdziwieniu mego kelnera. O czym dalej opiszę więcej szczegółowo. 

14 czerwca 1957 r.

18

14 czerwca 1957 r.

14 - VI m/s "Batory"

Idziemy na smaczne śniadanie, które jest tak czyściutko, schludnie i zachęcająco podane. Bułeczki, rogaliki z masłem, marmoladą, jajka na miękko lub jajecznica na szynce. Co kto woli, o co kto prosi. Kawa, herbata, no i pomarańcze „na leżaki”. Coraz więcej ludzi kieruje się na pokład do leżaków i wspomnień jak kto się czuje po sztormie. Wzajemne wrażenia o Rydze, o zdrowiu…

Kelner zdradził mi tajemnicę przy stole, mówiąc, że załoga po pięciu latach częściowo wróciła z powrotem na M/S „Batory” i też w tym krytycznym, wieczorowym dniu wraz z pasażerami odwiedziła Rygę. Bractwo się wszystko pochorowało. Kucharze mieli przez to mniej roboty z gotowaniem, bo pasażerowie nie chcieli nic jeść. Kelnerzy nawoływali do jedzenia. Smaczny obiad nie wszyscy byli w stanie skonsumować, a nawet przybyć nań do sal.

Rosół z kury, grochówka ze słonecznymi grzankami z bułki, łosoś, szczupak z wody, kura w potrawce, befsztyk przeplatany różnymi jarzynami – całe to jedzenie wypełniało podłużne półmiski. Krem o bajecznym smaku pomarańczowym, porcje ogromne, a nawet ile kto chciał. Wszyscy zdrowi zjadali za trzech. Siebie mogłam do nich zaliczyć. Na zakończenie obiadu normalnie kawa, herbata, lody czekoladowe do wyboru. Ja poprosiłam kelnera o kawałek cytryny, twierdząc w obawie, że zaczyna być mi nudno na zakończenie sztormu. Kucharz, kelner odradzał, mówiąc, że cytryna źle wpływa na żołądek, gdy statek kołysze i gdy naokoło towarzysze podróży chorują. Nie dałam się przekonać, poprosiłam z wdzięcznym uśmiechem, a jednocześnie stanowczo, a nawet kategorycznie. I o dziwo, uprzejmy kelner nie tylko przyniósł kawałek cytryny, a całych sześć cytryn, które ofiarował mi szczodrze ze słowami: „Oby tylko pani mi nie chorowała”, w co wątpił, bo ciągle był przy swoim, że raczej mi zaszkodzi, niż pomoże. Jednakże wbrew przepisom i recepcie kelnera samopoczucie moje było znakomite. Lizałam ciągle cytrynę z wielkim smakiem, a nawet apetytem. Na kolacji się też zjawiłam. Kelner, grubasek, uśmiechał się, bo przy stoliku byłam tylko jedna. Pozostałych pięciu kamratów chorowało. Smętnie, samotnie czułam się sama przy stoliku, ale pocieszałam się smaczną kolacją, przy której również ciągle

14 czerwca 1957 r.

20

14 czerwca 1957 r.

w dalszym ciągu misternie dotykałam ustami do kwaśnej cytrynki. Pusto było nie tylko przy moim stoliku; prawie cała sala była pusta, co mroziło mnie troszkę. A „Batory” w dalszym ciągu buja jak na hamaku.

Kolacja, jak zresztą wszystkie dania o różnych porach, była nader przemyślana i zaplanowana. Befsztyk, sandacz z sosem koperkowym, lody pomarańczowe. Kawa. Herbata. A miły pulchniutki, czarny grubasek, to jest nasz kelner, zachęca jeszcze do różnych przysmaków, mówiąc „dzielnie mi się pani trzyma, mimo mego przestrzegania, by cytrynę na bok odłożyć”.

Po kolacji groźnym, mokrym od fal bałwanów [pokładzie] udałam się do kina do sali dansingowej. Film był mi znany, ale z przyjemnością patrzyłam na ekran, ponieważ był w innym składzie aktorów, kiedy go widziałam w Gdyni. Ostatni był pod nazwą „Pomnik Nelsona”. Z kina pasażerowie uciekają pojedynczo, gromadkami. Batory huśta coraz więcej. Podobnie sala jadalna zaczyna się przerzedzać. Na wszelki wypadek zaczynam się asekurować, z torebki wyjmuję swój oręż w postaci cytryny, no i zaczynam bawić się w lizaka, dalej wytrzeszczając oczy na film. Zaczynają mnie złościć niektóre niewiasty: jęczą, narzekają, myślą, gadają stale o tej słonej, morskiej chorobie, która się szerzy i coraz większe ma swe pokłosie. Mnie przychodzi do głowy myśl i mówię cichutku do swej sąsiadki (która dzięki mojej cytrynie również jeszcze się trzyma doskonale): „Przeżarły się babska i narzekają na spokojne morze”. Moja towarzyszka nie wytrzymała i na cały głos zaczęła się śmiać. Rezultat był taki, że kilku śmiałków podeszło, „przywaliło” się do nas i zaczęliśmy głośno dowcipkować. Po kinie panowie zaprosili nas jeszcze na pokład, by wzburzonym falom powiedzieć dobrej nocy. Pożegnanie krótkie było, jeden przez drugiego wiał jak najprędzej z pokładu, trzymając się barier schodów z całych sił. Po korytarzykach do swych kajut szliśmy tak, jak byśmy byli wszyscy pod dobrą datą. m/s „Batory” huźda, huźda pochylony ponoć do 30 [stopni].

14 czerwca 1957 r.

22 23

15 czerwca 1957 r.

15 czerwiec

Prawie od 6ej rano nikt nie śpi. Morze spokojne, statek nic nie kołysze. Po wczorajszym zdaje się, że stoi w miejscu, tak cicho pruje wody Kanału Angielskiego. Naokoło widać brzegi Anglii, megafon nadaje, że o 7:00 rano wjeżdżamy do miejsca naszego przeznaczenia, czyli do portu angielskiego Soupthomsom.

Kończy się pełna trzecia doba podróży bajki, melodii fal na statku m/s Batory. Na statku, na korytarzach, w kajutach gwar, chaos, wesołość, przeróżne rozmowy, pożegnania, zupełnie jak w ulu. Zaczyna się na korytarzach wystawianie walizek, a za chwilę biegania za nimi, ponieważ marynarze sami je wynoszą na pokład i stawiają tam, gdzie im wygodnie.

Ostatni raz przeczytałam plan na korytarzu, już tylko z ubiegłego dnia:

Msza Święta 7.30
Śniadanie 8.00
Obiad 13.00
Podwieczorek 16.00
Koncert 17.00-18.00
Kolacja 19.00
Kino 20.30

Wkrótce musimy się rozstać, pożegnać z m/s „Batorym”. Wspomnienia bardzo miłe i płynące słowa zachwytu z podróży zostaną w mym sercu na całe życie.

Powiewaj dumnie, polska flago, uśmiechaj się do modrych fal, a morski wiatr będzie w mych uszach wiać przez wiele lat…

Na pożegnanie przyszedł mi do głowy hymn z opery „Legenda Bałtyku”:

„Hymn Bałtyku”

„Wolności słońce pieści lazur,
Łódź nasza płynie w świata dal,
Z okrętu dumnie polska flaga
Uśmiecha się do złotych fal.

I póki kropla jest w Bałtyku,
Polskim morzem będziesz ty!
O twe wody szmaragdowe
Płynęła krew i nasze łzy.

Prze do Bałtyku Wisły prąd,
Jak rumak rwie się z wędzidła.
Na swój pomorski rwie się front,
Jak gdyby orle miał skrzydła.

I póki serce bije w piersi
Ty, Wisło, faluj w kraj świata.
Nie damy morza obcej sile!
Czuwa nad brzegiem czata

Nasza straż.

[Stanisław Rybka]

15 czerwca 1957 r.

24 1

15 czerwca 1957 r.

15 czerwiec m/s "Batory"

7.ma rano m/s „Batory” wjechał do portu angielskiego w Southampton – cel naszej podróży. Niedaleko stoją zakotwiczone polskie statki: „Dąbrowski” i „Lech”. Machamy sobie rękoma, panowie, którzy maja czapki i kapelusze kłaniają się nimi, wzajemnie obrzucamy się uśmiechem. Widać ogromne tłumy Polaków przy nabrzeżu, słychać mowę polską, bo to pierwsza podróż M/S „Batorego” z Gdyni do Southampton po jego powrocie na trasę atlantycką. Spotkanie owe podobno było wielkim przeżyciem dla emigracji polskiej w Wielkiej Brytanii. Około 370 matek, ojców, mężów, braci, sióstr, dzieci przybyły na nim w odwiedziny do swoich bliskich po wielu, wielu latach.

Podobno już od świtu do Southampton przybywali samochodami, pociągami Polacy z Anglii, Szkocji, Walii, by osobiście powitać przybyszów z Polski.
Wszędzie słychać gwar, rozmowy po polsku. Na twarzach widać zdenerwowanie i niepokój ostatnich chwil oczekiwania. Tyle lat minęło od czasu, kiedy nastąpiło rozstanie. Łzy wzruszenia i przeróżne kwiaty w porcie Southampton przeważnie towarzyszyły serdecznemu powitaniu między rodzinami przybyłych do Anglii z Polski. Nie brakło również przeróżnych dowcipów. Jakaś starsza pani stwierdziła, że mężczyźni, którzy trzymali kwiaty, wyglądali w swym nerwowo przechadzającym kroku, jak w szpitalach ojcowie oczekujący na wiadomość od pielęgniarek z oddziału ginekologicznego – syn czy córka.
Wszyscy oczekujący zebrani byli, gdy statek dobijał do brzegu wyznaczonego w trzech halach. O godzinie 7:30 na m/s „Batorym” orkiestra na pokładzie zagrała „God-Save-The Queen”. Wszyscy pasażerowie tłoczą się po jednej stronie statku, bliżej barier, usiłując wypatrzeć wśród zebranych na tarasie dworca morskiego swych krewnych. Jednak odległość M/S „Batorego” i wiele lat, jakie minęły od ostatniego spotkania, utrudniają poniekąd rozpoznanie się. Oprócz tego niełatwo było szybko się odnaleźć, bo – jak wspomniałam – zebrani na wybrzeżu Anglii byli zgrupowani w trzech halach. Ci, co stali z przodu, nie usuwali się nawet na moment tym, którym wypadło miejsce z tyłu. Było widać tylko wyciągnięte szyje i głowy, oczy zmęczone od wytężania, wpatrywania się.

15 czerwca 1957 r.

26 27

 
15 czerwca 1957 r.

28 1

 
15 czerwca 1957 r.

30
30

16 czerwca 1957 r.
galeria