Strona główna Przeczytaj Tadeusz Guranowski
Tadeusz Guranowski
Tadeusz Guranowski

Moje wyjazdy za granicę bardzo się różniły. Pierwsze były w połowie lat 80-tych, kiedy wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Były to wyjazdy za chlebem do Wiednia i Londynu, każdy
na trzy miesiące. W każdym przypadku zatrzymywałem się u znajomych Polaków. Niestety, utkwiły mi w głowie brzydkie zachowania Polaków na emigracji – popisywanie się swoją karierą, majątkiem i koneksjami, a jednocześnie wygryzanie, obgadywanie, po prostu bezwzględna walka o byt. Ponieważ mam skalę porównawczą i obserwowałem inne nacje, to jakoś ci inni wspierali się nawzajem i pomagali sobie. Sądzę, że ta opinia o Polakach za granicą niestety jest powszechna i wcale nie zmienia się na lepsze.

Ameryka: praca i rozwój

W USA spędziłem prawie trzy lata, pracując jako rehabilitant w stanie Illinois i Colorado. Było to w latach 1992-1995. Zarówno na tych krótszych pobytach w Anglii i w Austrii, jak również w USA zawsze obracałem się w towarzystwie Polaków. Ponieważ dość dobrze znałem język angielski, nie miałem problemu z aklimatyzacją w obcym środowisku. Gram na gitarze i śpiewam, więc zawsze starałem się brać udział w różnych spotkaniach i imprezach. Kolejne moje smutne spostrzeżenie jest takie, że zawsze kiedy występowałem wśród obcokrajowców, ci zawsze
po występie dziękowali i gratulowali, Polakom to się nie zdarza. Nie wiem dlaczego tak trudno jest nam chwalić czy dziękować za wysiłek rodakowi. Niestety, to samo obserwuję tu w kraju.

Najbardziej brakowało mi dobrej polskiej żywności – szczególnie chleba, wędlin i różnych naszych typowych wyrobów. Jedzenie na Zachodzie to chleb z waty i bezsmakowe pomidory oraz różne
warzywa i owoce, które ładnie wyglądały, ale nie miały smaku. To obecnie obserwujemy u nas w Polsce. Kontaktowanie się z rodziną w kraju było również utrudnione, bo nie każdy miał
telefon, więc pisało się listy. Nie było komputerów i Internetu, dlatego te kontakty były rzadkie. Wszystko zmieniło się pod koniec lat 90-tych.

Do USA pojechałem, aby pracować w zawodzie rehabilitanta. Musiałem zdawać egzaminy, żeby otrzymać licencję amerykańską. Dlatego najpierw czekało mnie wiele miesięcy nauki, by od początku poznać fachowy język angielski (choć potoczny znałem zupełnie dobrze), potem kolejne próby zdawania egzaminu
i wreszcie uzyskanie wymarzonej licencji. Już z licencją amerykańską na stan Colorado wyjechałem do małej miejscowości Trynidad pod granicą z Nowym Meksykiem.

Byłem tam jedynym obcokrajowcem pracującym w tej miejscowości i w tej firmie. Jestem człowiekiem towarzyskim i szybko nawiązuję kontakty. Zaprzyjaźniłem się z paroma pacjentami i było mi zupełnie dobrze. Parę razy miałem pacjentki – staruszki po 80 – 90 lat, Polki, które jako żony górników dotarły tam jeszcze przed I wojną światową. Były wzruszone, że mogą powiedzieć parę słów po polsku, choć z reguły prawie nic nie pamiętały.

Był to dla mnie szczególnie wspaniały okres, gdyż jako instruktor narciarstwa mogłem jeździć na nartach w każdy weekend
od listopada aż do maja. Spełniło mi się również moje dziecięce marzenie – o kowbojach i Indianach, gdyż dzięki moim pacjentom spędziłem tydzień mieszkając w tipi i uczestnicząc w imprezie, jak to teraz i u nas jest popularne, odtwarzającej życie farmerów i kowbojów oraz traperów sprzed 100 lat. Życie Amerykanów na prowincji jest straszne. Nic ich nie interesuje i w większości nie mają pojęcia o świecie. Jednak najgorsze jest to, że wcale nie chcą tego zmienić. Byłem przed laty w Związku Radzieckim i kiedy w 1976 roku po raz pierwszy przyjechałem do USA (była to wizyta turystyczna w Nowym Jorku u mojego stryja) spostrzegłem,
że obywatele obu potęg są podobni – przeświadczeni, że u nich wszystko jest najlepsze i największe.

czytaj dalej...