Strona główna Przeczytaj Tomasz Rebenda

19 sierpnia 1988 roku przekroczyłem granicę w Świnoujściu na promie do RFN. Na fali emigracji w tamtych latach i ja skorzystałem z takiej możliwości. Gdynia to nie pipidówka, widziało się zachodnie towary, dobre auta itp. Ja, 25-letni wtedy chłopak, też chciałem mieć takie gadżety.

Opóźniony wyjazd

Moja emigracja to była ucieczka ze względów ekonomicznych. Oto moja historia w skrócie: pracowałem jako kierowca w miejskim pogotowiu ratunkowym. Postanowiliśmy z narzeczoną wyjechać na Zachód. Z paszportami było w tamtych czasach bardzo trudno, więc jedyną drogą, aby je otrzymać było biuro podróży Gromada, znajdujące się na ulicy Świętojańskiej za Urzędem Miasta. Tam znaleźliśmy ofertę trzydniowej wycieczki do Hamburga.

Termin był na tyle odległy, że zdążyliśmy złożyć podanie o paszporty. Ale był to też okres, że trzeba było mieć zezwolenie od pracodawcy na złożenie tego typu dokumentów. Były u mnie z tym pewne problemy, ponieważ mój szef był „czerwonym”, ale przekonałem go obiecując, że dostanie ode mnie prezent z Niemiec. No, i jakoś podpisał ten świstek.

Krótko przed wyjazdem dostałem wiadomość z Gromady, że wycieczka jest przesunięta o parę tygodni. Nie chcąc ryzykować, że w późniejszym terminie mojemu „czerwonemu” kierownikowi coś się może odwidzieć, postanowiłem zabunkrować się w domu na trzy dni. Mieszkałem w centrum Gdyni i znałem wielu ludzi, którzy pracowali w pogotowiu, więc wolałem nie ryzykować spotkania.

Po trzech dniach poszedłem do pracy jak gdyby nigdy nic. W pracy opowiadałem bajki jak fajnie było tam w Hamburgu. Kierownikowi oczywiście zaniosłem butelczynę chyba whisky (kupioną specjalnie na ten cel w Peweksie). Oczywiście czekałem dalej na termin wycieczki. Nie jestem już pewien, ale kierownictwo musiało bodajże za każdym razem wystawiać zezwolenie na wyjazd, dlatego też ta  jedna butelka whisky była taką podpuchą dla kierownika. Po jakimś czasie dostałem wiadomość, że wycieczka dojdzie do skutku, więc znowu poszedłem do kierownika z bajką, że znowu coś mu przywiozę mu z Niemiec.

Wyjście z portu

Autobus, rozklekotany Autosan, odjeżdżał wieczorem z ulicy Partyzantów. Do  Świnoujścia się telepał. Po drodze miał awarię, a prom do Trawemünde nie czekał na spóźnialskich – to dopiero były nerwy. Na odprawie celnej celnicy dość skrupulatnie kontrolowali wszystkich. Przede mną był chłop, który tak jak ja miał wszyte papiery w mankiety spodni. To było moje szczęście. Jego zatrzymali, a mnie w tym zamieszaniu tak tylko ogólnikowo skontrolowali. I tak dostaliśmy się na prom „Silesia”. Wszyscy pasażerowie oprócz przewodniczki i kierowcy zostali w Niemczech.

Z Hamburga pojechaliśmy do Köln, bo w okolicach mieszkała moja kuzynka i liczyliśmy na jej pomoc, by nami pokierowała, powiedziała, co dalej robić, bo byliśmy zieloni, pierwszy raz za granicą i w dodatku bez znajomości języka. Wizę dostaliśmy tylko na trzy dni (tyle ile miała trwać wycieczka), więc musieliśmy się zameldować jak najszybciej w jakimkolwiek obozie przejściowym, aby czasem Niemcy nas nie wydalili. Kuzynka pożyczyła nam swoje auto (Daihatsu Cuore – wielkości małego fiata) i wysłała nas do Friedlandu.

Emigranckie starania

Tam była masa ludzi, w większości byli to Rosjanie z Kazachstanu. Niestety, nie dostaliśmy miejsca do spania i bonów żywnościowych ze względu na przeludnienie obozu. Alternatywą było żywienie się i spanie na własny koszt, ewentualnie przyjazd za miesiąc. Postanowiliśmy zostać i spaliśmy w aucie.

Choć miałem wtedy ok. 300 marek, nie wiedziałem jaka będzie nasza przyszłość. Chleb wykradałem ze stołówki, gdzie żywili się inni obozowicze i te kromki okładaliśmy dzikimi śliwkami zerwanymi z drzewa parę kilometrów od Friedlandu.

Dzień w obozie polegał głównie na staniu w kolejkach do poszczególnych urzędników, którzy podpisywali tzw. obiegówkę i tak przez trzy tygodnie. Wreszcie pod koniec pobytu otrzymałem pierwszą zapomogę w wysokości 200 marek i wysłali nas do następnego obozu przejściowego Unna-Massen.

czytaj dalej...