Wojciech Augusiak – szermierz wiary i polskości na ugorze uchodźczym
Mój dziadek Wojciech Augusiak wrócił z emigracji do Polski jesienią 1948 roku. Po czym umarł nieco
ponad rok później. Podobno ze zgryzoty, że do takiej Polski rodzinę przywiózł.
Wojciech
Augusiak marzył o Polsce przez całe życie. Skąd u niego była ciągle ta Polska, skoro urodził się
pod koniec XIX wieku jako poddany pruskiego cesarza? W folwarku Sandhofen, Kreis Samter, Provinz
Posen. Jako syn landarbeitera, jak zapisano w akcie urodzenia. Skoro w I wojnie światowej
Wojciech walczył za Kaisera jako żołnierz w Königlich-Preußisches Leib-Grenadier-Regiment,
a prawie całe dorosłe życie mieszkał w Stadt Hamburg, gdzie pracował jako robotnik w Hamburger
Gaswerke?
A może właśnie dlatego?
Czy jego marzenie o Polsce było marzeniem emigranta, który w 1912 roku wyjechał za pracą z rodzinnej wsi pod Szamotułami do Hamburga i 36 lat spędził na obczyźnie? Czy też marzeniem Wielkopolanina, przedstawiciela patriotycznie wychowanego pokolenia, które w początkach XX wieku wzięło czynny udział w strajkach szkolnych przeciwko pruskiej polityce germanizacyjnej? Co bardziej ukształtowało jego patriotyzm? Zapewne nigdy nie poznamy odpowiedzi na te pytania, ale jedno jest pewne – według relacji wszystkich jego dzieci, urodzonych na emigracji w Niemczech, mój dziadek Wojciech Augusiak zawsze czuł się Polakiem i bardzo chciał wrócić do Polski.
Kiedy 23-letni Wojciech wyjechał za pracą do hamburskiego portu, który od końca XIX wieku przyciągał tysiące niewykwalifikowanych robotników ze Śląska i Wielkopolski, oczywiście osiedlił się w Wilhelmsburgu. Oczywiście, gdyż Wilhemsburg był największym skupiskiem Polaków w Hamburgu. Dzielnicę zamieszkiwało kilkanaście tysięcy polskich emigrantów, którzy mówili po polsku, zakupy robili w polskich sklepach, a w niedzielę i święta chodzili do katolickiego kościoła pw. św. Bonifacego, w którym odprawiane były msze po polsku. W Wilhelmsburgu mieszkał też starszy brat Wojciecha, Lorentz, który na emigrację wyruszył kilka lat wcześniej.
O liczebności i znaczeniu polskiego środowiska robotniczego w Wilhelmsburgu świadczyć może wydawany przed I wojną światową Dziennik Robotniczy, organ Polskiej Partii Socjalistycznej. Wychodząca w Katowicach codzienna gazeta musiała regularnie docierać do Hamburga i okolic, skoro większość reklam zamieszczały w niej wilhelmburskie firmy i sklepy. Anonse w stylu: «Skład cygar i tytoniu», «Ubrania dla przyjęcia do Komunii św.», «Obuwie dla robotników w wielkim wyborze», czy «Artykuły odzieży według najrozmaitszego życzenia», wskazują zarówno na liczebność, jak i na całkiem wysoki status materialny polskich robotników w Hamburgu-Wilhelmsburgu.
Wkrótce po przybyciu Wojciecha do Hamburga wybuchła I wojna światowa. Sprawna pruska machina wojskowa szybko przekształciła rzesze robotników w wielomilionową armię, nie zważając na ich narodowość. Do niemieckich oddziałów trafiło blisko 800 tysięcy Polaków, w tym również mój dziadek i jego brat Lorentz. Wojciech został zmobilizowany już w pierwszym roku Wielkiej Wojny i jako żołnierz 1. Pułku Piechoty brał udział w krwawych walkach niemiecko-rosyjskich na Mazurach i Suwalszczyźnie. 3 grudnia 1914 roku grenadier Wojciech Augusiak został ranny w bitwie, która w polskiej historiografii znana jest jako „Bitwa w Augustowskich Lasach”.
Okres leczenia i rekonwalescencji Wojciech spędził w Wilhemsburu, gdzie w styczniu 1916 roku poślubił Ludwikę Smolińską, córkę polskich emigrantów spod Ostrowa Wielkopolskiego. Na ślubie moich dziadków nie było niestety Lorenza, brata Wojciecha, który kilka miesięcy wcześniej zginął w Ruskiej Woli pod Lublinem, w jednym z setek krwawych epizodów I wojny światowej. Zaraz po ślubie Wojciech wrócił do służby w niemieckiej armii, w której do 1918 roku walczył między innymi w Rumunii, Mołdawii i Bukowinie. Pamiątką po wojennych kampaniach jest Krzyż Honoru, który mój dziadek otrzymał w latach 30., jak wszyscy niemieccy weterani I wojny światowej.
czytaj dalej...
Po powrocie do cywila Wojciech zastał w Hamburgu rewolucyjny chaos. Robotnicze, portowe miasto było sceną walk między członkami partii lewicowych, a bojówkami Freikorpsu – ochotniczych formacji paramilitarnych tworzonych przez zdemobilizowanych żołnierzy. Dla mojego dziadka był to zapewne nie tylko czas budowania życia rodzinnego i zawodowego, ale również czas uczenia się społecznej aktywności, organizacji i mobilizacji.
Kiedy w 1922 roku powstał Związek Polaków w Niemczech, Wojciech Augusiak został jednym z najaktywniejszych członków jego północnego oddziału, który zawiązał się w Hamburgu. Kolejnych kilkanaście lat w życiu mojego dziadka to okres dzielony pomiędzy rodzinę, pracę w przyportowej gazowni i działalność w polskiej organizacji spod znaku Rodła. Dzieci Ludwiki i Wojciecha, które w tych latach przyszły na świat: Helena, Erwin, Alfons, Elżbieta i Romuald, uczyły się w domu mówić po polsku i od najmłodszych lat pomagały ojcu w kolportowaniu polskich gazet, zbieraniu składek członkowskich i organizowaniu zebrań hamburskich Polaków w rodzinnym mieszkaniu przy Kurze Strasse 8.
Przez to mieszkanie w latach międzywojennych przewinęła się większość Polaków, którzy mieli kontakty z hamburską Polonią: księży, nauczycieli, związkowców i dyplomatów. W latach 30. Wojciecha regularnie odwiedzał konsul generalny RP w Hamburgu, ppłk Władysław Ryszanek, który został ojcem chrzestnym jego najmłodszego syna, a także Arka Bożek, lewicowy działacz polonijny wydalony przez Niemców ze Śląska Opolskiego. Jedno z licznych „służbowych” spotkań Wojciecha – ze Stefanem Świerkowskim, młodym nauczycielem języka polskiego z Dortmundu, który przyjechał do pracy w kręgach hamburskiej Polonii – zaowocowało zamążpójściem jego najstarszej córki Heleny.
Za swoją działalność w Związku Polaków Wojciech zapłacił wysoką cenę. Po wybuchu II wojny światowej, we wrześniu 1939 roku został prewencyjnie aresztowany przez Gestapo i na pół roku osadzony w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen. Miał niski numer 3048. Siedział w baraku, do którego na początku grudnia 1939 roku trafili również krakowscy profesorowie, aresztowani w ramach hitlerowskiej akcji Sonderaktion Krakau. Po wyjściu z obozu w marcu 1940 roku, Wojciech długo nie mógł dostać pracy. Ta, którą po długich staraniach udało mu się znaleźć – w zakładzie przeróbki manganu – bezpowrotnie zniszczyła mu zdrowie, już i tak nadwątlone pobytem w obozie.
Pozostałe lata II wojny światowej to dla Ludwiki i Wojciecha trudny czas walki o przetrwanie rodziny w Hamburgu. Zwłaszcza po rozpoczęciu w 1943 roku alianckich nalotów na niemiecki port, był to w dużej mierze czas spędzony w olbrzymim przeciwlotniczym bunkrze w Wilhemsburgu, który mieścił nawet kilka tysięcy osób. To czas ciągłego zagrożenia, braków zaopatrzenia, narastających trudności aprowizacyjnych, a pod koniec wojny – również czas głodu.
Być może to właśnie wtedy, pod bombami zrzucanymi przez brytyjskie bombowce na płonący Hamburg, mój dziadek podjął decyzję o powrocie do Polski. A może stało się to dopiero w okresie powojennej okupacji Niemiec, gdy bieda i głód stały się codzienną rzeczywistością mieszkańców portowego miasta?
Zanim jednak w 1948 roku Wojciech zdecydował się na reemigrację do Polski, długo rozważał za i przeciw. Latem 1947 i 1948 roku wysłał swoich starszych synów na wakacje do Polski. Wrócili zachwyceni. Polska jawiła się im jako kraina mlekiem i miodem płynąca, jakże inna od ówczesnych Niemiec – zniszczonych, okupowanych, z bezrobociem, szalejącą drożyzną, kartkami na żywność i kolejkami za chlebem. Ani Wojciech, ani jego synowie nie mogli wiedzieć, że wakacje dla dzieci niemieckiej Polonii były starannie przygotowaną akcją propagandową, mającą przekonać ich rodziców do powrotu i odbudowy powojennej Polski.
Ważny udział w podjęciu decyzji o powrocie do Polski miało zapewne przyznanie Wojciechowi orderu przez Prezydenta Rzeczypospolitej. Opublikowane w Monitorze Polskim z 1948 roku nr 43 poz. 185 Postanowienie o odznaczeniu z dnia 17 kwietnia 1948 r. za długoletnią pracę społeczną wśród Polonii w Niemczech zawiera nazwiska 25 odznaczonych działaczy Związku Polaków w Niemczech „Rodło”. Wśród nich jest również Wojciech Augusiak, długoletni prezes oddziału Związku w Hamburgu.
Srebrny Krzyż Zasługi otrzymany od Bolesława Bieruta był dla Wojciecha niewątpliwie dowodem uznania i docenienia go jako działacza społecznego i polonijnego. Sygnałem, że Polska na niego czeka. Order był jednak również narzędziem powojennej agitacji komunistycznej Polski w środowiskach niemieckiej Polonii, której celem było ściągnięcie jak największej liczby polskich robotników do kraju.
Metody tej agitacji można poznać między innymi z lektury Biuletynu Informacyjnego Cześć Ojczyźnie!, wydawanego po wojnie przez hamburski oddział Związku Polaków w Niemczech [1]. Numer 18. pisma, którego egzemplarz Wojciech przezornie zabrał ze sobą do Polski, zawiera obszerną relację z obchodów 25-lecia utworzenia Związku, zorganizowanych wiosną 1948 roku w Wilhemsburgu. Uroczystość pod hasłem „Za wiarę i wytrwanie”, w trakcie której odznaczenia otrzymali działacze Rodła z Hamburga i okolic, była w rzeczywistości starannie wyreżyserowaną akcją propagandową przeprowadzoną w środowisku hamburskiej emigracji przez służby dyplomatyczne Polski Ludowej.
Apele zawarte w Biuletynie mówią same za siebie: „Spoglądamy dzisiaj w inną już przyszłość. Wielu z nas pożegna się z bytem na obczyźnie i wróci do Macierzy.”, „Polska Ludowa jest nam bliższa i naprawdę czujemy się związani z Narodem.”, „Wola całego Narodu wynagradza nas wszystkich, przekazując na ręce kilkoro z nas odznaczenia – symbole uznania za spełniony w pełni obowiązek zachowania poprzez lata naszych przekonań.”, „Drh. Prezes nawiązał do istniejącej obecnie już od lat ścisłej współpracy z czynnikami rządu polskiego, mającej za obopólny cel przywrócenie Ojczyźnie dziesiątek tysięcy Polaków – emigrantów.”
Pomimo nasilonej propagandy, hamburska Polonia zachowywała wobec nowych władz Polski daleko idącą wstrzemięźliwość. Raporty Konsulatu RP w Hamburgu z lat 1947-1949 nie ukrywały tego nastawienia: „Tutejsze masy polonijne zajmują z małymi wyjątkami wyczekującą, a nawet nieufną postawę wobec ideologii demokracji ludowej. Uważają ją w Polsce za twór nienaturalny i gwałtem zaszczepiony przez Związek Radziecki, do którego żywią wyjątkowo nieprzychylne uczucia.”
Nic dziwnego, że do 1948 roku polskiemu konsulatowi w Hamburgu nie udało się zorganizować ani jednego transportu do Polski przedstawicieli tzw. „starej emigracji”. Z szacunkowej liczby około 2300 zamieszkałych w tym rejonie osób narodowości polskiej (w tym około 660 członków Związku Polaków w Niemczech i ich rodzin), w połowie roku na wyjazd do Polski zarejestrowało się około 200 osób.
O rozterkach mojego dziadka z tego okresu może świadczyć zachowany modlitewnik Wojciecha z odręcznym wpisem cytatu ze św. Augustyna: „Niespokojne jest serce moje, póki nie spocznie w Panu”. Ten wydany w 1945 roku staraniem hamburskiego oddziału Związku Polaków w Niemczech „Mój niedzielny mszalik” został w 1946 roku ofiarowany Wojciechowi przez wydawcę z dedykacją: „Panu Prezesowi Augusiakowi – szermierzowi wiary i polskości na ugorze uchodźczym”.
Ostatecznie, w pierwszych dniach października 1948 roku gotowość do wyjazdu potwierdziło tylko 127 osób z Hamburga, Bremy i Szlezwiku-Holsztyna. Wśród nich był również Wojciech Augusiak. W jego ośmioosobowej rodzinie, która załadowała się do dwóch wagonów towarowych na dworcu kolejowym w Wilhelmsburgu brakowało jedynie Elżbiety. Młodsza córka Wojciecha kilka miesięcy wcześniej wyszła za mąż za urodzonego w Łodzi Niemca, który nie uzyskał zgody na wjazd do Polski.
Kiedy 7 października 1948 roku pociąg z reemigrantami z Niemiec zatrzymał się na dworcu kolejowym w Szczecinie, jego podróżnym wydawało się, że Polska rzeczywiście czeka na nich z otwartymi rękami. Zakupy w lokalnej piekarni i u rzeźnika budziły sensację i nadzieję, że powrót do Polski oznacza również powrót do normalnej, przedwojennej rzeczywistości.
To, że nowa rzeczywistość jest zgoła odmienna od marzeń, okazało się już podczas rejestracji w szczecińskim punkcie etapowym Państwowego Urzędu Repatriacyjnego. Zamiast do rodzinnych Szamotuł koło Poznania, rodzina Wojciecha została skierowana do Białogardu koło Koszalina. Na nic zdały się skargi i protesty. Przydział na zasiedlanie Ziem Odzyskanych oznaczał, że o żadnym powrocie do Wielkopolski nie mogło być mowy.
Pierwszy dzień pobytu w docelowym miejscu przeznaczenia potwierdził, że Srebrny Krzyż Zasługi otrzymany od Bolesława Bieruta nie dawał jakichkolwiek przywilejów u urzędników w powiatowym Białogardzie. Obiecane w polskim konsulacie w Hamburgu i potwierdzone przez PUR w Szczecinie prawo do „równoważnego” 4-pokojowego mieszkania, na miejscu okazało się ofertą zamieszkania w jednej ze zdewastowanych ruder na obrzeżach miasta.
Po obejrzeniu zaproponowanych lokali Wojciech kategorycznie odmówił wyładowania dobytku z przesiedleńczych wagonów. Mimo nacisków kolejarzy, lokalnego oddziału PUR, a w końcu tajniaków z UB, którzy zabrali Wojciecha na wielogodzinne „wyjaśnienia”, mój dziadek nie dał się zastraszyć. W zachowanych dokumentach PUR zapisano „Reemigranci pod żadnym warunkiem nie wyrazili zgody na opuszczenie wagonów dopóki nie upatrzą takiego mieszkania, z którego będą w zupełności zadowoleni, w przeciwnym razie żądali odesłania ich z powrotem do Szczecina”. W końcu, po trwającym dwa dni „minikryzysie reemigracyjnym”, za który PKP naliczyło 7000 zł kary z tytułu przetrzymania wagonów, rodzina Augusiaków uzyskała odpowiednie mieszkanie w centrum miasta.
Szybko okazało się, że realia życia w powojennej Polsce dalekie były od wyobrażeń, które skłoniły mojego dziadka do powrotu do ojczyzny. Po złożeniu przed starostą powiatowym oświadczenia, że „chce być obywatelem polskim i zrzeka się dotychczasowego swego obywatelstwa niemieckiego”, schorowany Wojciech otrzymał minimalną rentę, za którą trudno było utrzymać wieloosobową rodzinę. Nic dziwnego, że pierwszą wiosnę w Polsce mój dziadek spędził na zakładaniu i uprawie działki warzywnej, z pomocą której cała rodzina uzupełniała aprowizacyjne braki. Przetrwało wspomnienie, że latem 1949 roku niezwykle obrodziły pomidory.
Wojciech Augusiak zmarł na zawał serca w pierwszych dniach stycznia 1950 roku.
Andrzej Augusiak
[1] W rzeczywistości biuletyn Cześć Ojczyźnie! był wydawany przez Konsulat RP w Hamburgu ze środków finansowych Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Nakład biuletynu w latach 1948-1949 wynosił 1000 egz.